Podczas kazań zdarza mu się ciągnąć dzieci za nosy. W czasie mszy św. na Jasnej Górze puszczał im muzykę z „Bolka i Lolka”. Z policzkami w biało-czerwonych barwach, takimż cylindrze i szaliku intonuje piosenkę kibica: „Jak długo w sercach naszych choć kropla polskiej krwi”. Przyznaje się, że na przyjęciu weselnym potrafi przetańczyć całą noc, zapominając o głodzie. Wielu widzów do dziś jest przekonanych, że ów „skandalista” i „prowokator”, którego oglądają w telewizyjnym programie dla dzieci „Ziarno”, jest przebranym w sutannę aktorem, a nie najprawdziwszym katolickim biskupem. On sam cierpliwie wyjaśnia, że w tym szaleństwie jest jednak metoda. Chce pokazać, że wszystko w naszym życiu jest darem Boga. A jednocześnie zwraca uwagę, że współczesny świat wymaga od kapłanów solidnej formacji intelektualnej. I robi w polskiej katechetyce rewolucję. – Człowiek musi pamiętać o tym, co mówi św. Paweł: starać się być wszystkim dla wszystkich, by przynajmniej niektórych doprowadzić do Chrystusa – tłumaczy.
Jego oficjalna biografia mogłaby wyglądać tak: urodzony w 1941 r. w Częstochowie, święcenia przyjął w 1965 r., był wikarym w kilku parafiach. Pracę doktorską pisał z biblistyki o Gedeonie w świetle współczesnej teologii biblijnej. Habilitację z katechetyki o katechetycznym przesłaniu znaków Starego Testamentu. Od 1972 r. pracował w częstochowskiej kurii na stanowisku wizytatora nauki religii, w 1994 r. otrzymał w Watykanie sakrę biskupią. Jest biskupem pomocniczym w rodzinnej diecezji.
Spis funkcji i naukowych dokonań nie oddaje jednak istoty rzeczy, a tą jest osobowość. Kapłański charyzmat bp. Długosza to pokazywanie radości życia: dzieciom, narkomanom, alkoholikom, kalekom. Jego historia jest jak egzemplifikacja biblijnej przypowieści o talentach. Pokazuje, że wszystko, czego się nauczymy w życiu, kiedyś się przydaje.
Tata murarz i mama fryzjerka stworzyli dzieciom (biskup ma jeszcze o pięć lat młodszych braci bliźniaków i przyszywaną siostrę Stefcię) szczęśliwy dom. Święta kojarzyły się w nim z Panem Bogiem, kolędami, ubieraniem choinki i przyjściem Świętego Mikołaja, który dziwnie podobny był do ojca lub ciotek. Mama prowadziła do kościoła, gdzie dzieci na pożegnanie pulchnymi łapkami robiły „pa, pa Bozi”. To rodzina sprawiła, że w Antonim Długoszu nigdy nie umarło dziecko.
Jak sam opowiada z lekka nutą autoironii, już jako przedszkolak odkrył w sobie pasję twórczą. W szkole podstawowej kontynuował karierę w teatrzykach. W liceum trafił do domu kultury, który miał rozwijać młodzieńcze pasje. Przeszedł kółko stolarskie, malarskie, taneczne, aż odnalazł się w dramatycznym. – Występowałem w wielu sztukach – wspomina. Ta, z którą pojechali na Festiwal Teatrów Młodzieżowych do Katowic, dotyczyła segregacji rasowej. Grał białego, koledzy czarnych, dzięki temu miał mniejsze problemy z charakteryzacją. W domu kultury nauczył się też, jak robić kukiełki i tchnąć w nie życie. Z pacynkami jeździli do przedszkoli.