Kiedy w światowych mediach pisano o "polskich obozach zagłady", "Rzeczpospolita" zorganizowała akcję wysyłania sprostowań do gazet publikujących krzywdzące dla naszego kraju określenia. Mobilizowaliśmy opinię publiczną i decydentów, by upowszechniać wiedzę i fakty dotyczące historii Polski. Ale nigdy do głowy nam nie przyszło, by domagać się karania za publikowanie słów, które nas obrażają.
Tak jak bronimy prawa historyków do badania ciemnych fragmentów przeszłości Lecha Wałęsy, tak samo bronilibyśmy prawa do publikowania książek na przykład przez Jana Tomasza Grossa, gdyby ktoś chciał je blokować. Bronilibyśmy wolności badań nawet tak kontrowersyjnego historyka jak David Irving. Bo wiemy, że wolność głoszenia różnych poglądów i wolność badań naukowych są wielką wartością demokratycznego świata.
Oburza nas, że redaktor naczelny jakiejś gazety straszy swoich polemistów sądami. Ale nie podoba się nam również, że państwo ściga obywatela, który dopuścił się powiedzenia o prezydencie kilku słów za dużo. Żyjemy w wolnym kraju. Ceną za tę wolność jest m.in. prawo do mówienia bzdur.
Dlatego całkowitą rację ma rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, gdy przestrzega, by państwo nie wyznaczało historycznych dogmatów. Prawdy - także tej historycznej - nie da się zadekretować. Każdy ma prawo do swojej wizji.
Nie oznacza to jednak, że państwo nie powinno promować takich czy innych wartości. Owszem, powinno. Obowiązkiem państwa jest prowadzenie polityki historycznej i propagowanie naszej wizji historii.