Byłem niedawno jednym z kilkunastu słuchaczy niezwykle ciekawej konferencji zorganizowanej przez krakowskie instytucje: Ośrodek Myśli Politycznej i Klub Jagielloński, a zatytułowanej "Polacy: polityczni marzyciele czy realiści". Paneliści: Dariusz Gawin, Zdzisław Krasnodębski, Rafał Matyja i Arkady Rzegocki, zgadzali się w tym, że przystrojone w kostium realizmu politycznego koncepcje "postpolityczności" i "posthistoryczności" to w najlepszym wypadku infantylna naiwność. Prezentowane przez najbardziej wpływowe ośrodki opiniotwórcze i rząd naszego kraju malują rzeczywistość bez narodowych konfliktów, a więc i potrzeby obrony narodowego interesu. Mądrość powszechna wcielona w ponadnarodowe instytucje prowadziła nas będzie w krainę wieczystego pokoju, którego strzegło będzie ponadnarodowe prawo – wyczytać można z deklaracji owych realistów.
Zgodnie z tymi opiniami na kontynencie naszym interesy wszystkich narodów zlewają się w projekt Unii, któremu na przeszkodzie stoi jedynie prezydent Kaczyński i ojciec Rydzyk. Troskę o swoje bezpieczeństwo i interes własny Polacy winni więc złożyć w ręce ponadnarodowych instytucji, a sami zajmować się wyłącznie ciepłą wodą w kranie i autostradami, których, jak widać, również nie potrafimy zbudować bez pomocy UE.
Ta dziecinna wizja człowieka i jego historii jakieś uzasadnienia od biedy znajdować mogła w latach 90., w okresie dla nas niezwykle sprzyjającym. Obecna dekada ujawnia kruchość istniejącego status quo. W Europie tendencja do budowy ideologicznego superpaństwa zderza się z odradzającymi się tendencjami regionalnych mocarstw do dominacji. Polska między rewindykującymi swoje polityczne znaczenie Niemcami i neoimperialną Rosją na nowo musi zdefiniować swoją pozycję. Wyobrażenie, że to inni będą bronili naszej niepodległości, jest gorzej niż naiwne.
Skomentuj na blog.rp.pl/wildstein