Polskie firmy nie są tu wyjątkiem. Fala bankructw przelewa się przez całą Europę. Prawie ćwierć miliona firm ma zniknąć z biznesowego krajobrazu Europy Zachodniej – wynika z wyliczeń firmy Euler Hermes.
Czy upadłości polskich marek można było uniknąć? Najprawdopodobniej nie. Bo choć każdy przypadek jest inny, to nie ma kryzysu, który nie przynosi ofiar. Te polskie to głównie eksporterzy. Część z nich do upadłości doprowadziły próby zabezpieczania się przed ryzykiem kursowym, a innych problemy z płynnością.
Nawet jeśli nie udałoby się uniknąć plajt potentatów, liczbę upadłości można było i wciąż można zmniejszyć.
Bolączką polskich firm od kilkunastu miesięcy pozostaje dostęp do pieniędzy. Pomimo starań rządu i zapewnień banków te ostatnie niechętnie pożyczają pieniądze. Zamiast ryzykować, wolą inwestować w to, co pewne – bony i obligacje skarbowe. Dla państwa to dobrze – ma skąd pożyczać, dla firm to źle, bo państwo konkuruje z nimi o pieniądze.
Z kolei rząd, zamiast wymyślać bodźce i zachęty, by firmy miały środki na inwestycje, woli myśleć nie o tym, ile pożyczek może udzielić PKO BP dzięki osiąganym zyskom, ale o tym, ile z tych zysków może zasilić kasę państwa. Zapominając, że to wpływy z podatków, które płacą firmy, były, są i będą podstawowym źródłem budżetowych przychodów. Im mniej firm i im gorzej się mają, tym gorzej ma się budżet. Niezbyt odważny pakiet antykryzysowy i kilka dojnych krów to za mało, by walczyć z kryzysem.