Jako że dla każdego dziecka pierwsze miesiące, a zwłaszcza pierwsze tygodnie życia są kluczowe w formowaniu się jego więzi z rodzicami, należy mieć tylko nadzieję, że Róża nie zapłaci zbyt wysokiej ceny za tę nadobecność naszego państwa w życiu rodziny Wioletty Woźnej i Władysława Szwaka.
Tytułem przypomnienia. W lipcu, kilka dni po narodzinach Róży, sąd w Szamotułach dał wiarę opinii kuratora i szpitala. Podjął decyzję o odebraniu dziewczynki rodzicom i przekazaniu jej rodzinie zastępczej, wyjaśniając swe postanowienie nieporadnością rodziców, podeszłym wiekiem ojca oraz panującym w domu bałaganem.
Teraz sąd w Szamotułach zadecydował inaczej. Uznał, że dziecko może jednak wrócić do domu, ale do czasu zapadnięcia werdyktu w trwającym wciąż postępowaniu o pozbawienie praw rodzicielskich rodzice będą podlegali nadzorowi kuratora. Zachodzę w głowę, za którym razem sąd się pomylił. Za pierwszym, gdy dziewczynkę odebrał rodzicom, czy też za drugim, gdy im ją zwrócił? I czy oddałby Różę, gdyby nie olbrzymie zainteresowanie opinii publicznej jej losem?
W Polsce z pewnością nie brakuje dzieci, którym potrzebna jest pomoc państwa, czyli nas wszystkich, podatników. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że niemal jedna trzecia dzieci umieszczonych w domach dziecka znajduje się tam głównie z powodu ubóstwa swoich rodziców, zastanawiam się, czy nie taniej (bo że lepiej dla tych dzieci, to chyba oczywiste) byłoby wesprzeć raczej te ubogie rodziny, aniżeli łożyć na utrzymanie tak wielu domów dziecka?
A przypadek Róży oby pozostał dla nas dowodem, że odebranie dziecka rodzicom powinno być ostateczną ostatecznością, a nie uznaną, społecznie akceptowaną i mocno nadużywaną metodą jakiegoś rodzaju inżynierii społecznej, która za cel stawia sobie podobno wyłącznie dobro dziecka.