W efekcie przegrali, a na stół muszą wyłożyć duże pieniądze. Chodzi o zwolnienia grupowe, które w ostatnich miesiącach stały się codziennością wielu firm. Szczególnie tych, w których zaczęła spadać liczba zamówień, ograniczono produkcję. W tej sytuacji wiele z nich szybko dokonało ostrego cięcia, zwalniając personel w ramach zwolnień grupowych.
Firmy dały się ponieść kryzysowej panice – że jest źle i będzie jeszcze gorzej. Wzięły więc kurs na oszczędności, również te polegające na pozbyciu się jak największej części załogi. Pracownicy dostali wypowiedzenia, a firmy muszą im wypłacić odprawy liczone nawet w setkach tysięcy złotych.
Szybko się jednak okazało, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Poprawia się rynkowa koniunktura i interesy znów zaczynają się kręcić. Wracają klienci i zamówienia, znów trzeba uruchamiać produkcję, ale... trzeba mieć do tego pracowników. A ci przecież zostali zwolnieni. Myli się, kto sądzi, że to żaden problem, bo można się wycofać z wypowiedzeń albo przyjąć nowych ludzi.
Po pierwsze – przedsiębiorca bez zgody pracownika takiego wypowiedzenia nie cofnie. Po drugie – pracownik nie będzie zainteresowany cofnięciem, bo może na tym raczej zyskać, niż stracić. Przedsiębiorca i tak musi mu bowiem wypłacić odprawę, a zwolnieni w „grupówkach” mają pierwszeństwo powrotu do firmy, która zaczyna znów przyjmować. I nie ma mowy o zwracaniu odprawy.
Krótko mówiąc, firmy, które spanikowały w kryzysie albo – jak kto woli – poszły po linii najmniejszego oporu (łatwych zwolnień), muszą teraz za to zapłacić. Ręce zacierają te, które skorzystały z nowych rozwiązań – m.in. możliwości elastycznego kształtowania czasu pracy.