To koniec kariery politycznej senatora – orzekł Donald Tusk i trudno się z nim nie zgodzić. Znany prawnik i polityk został skompromitowany, a w dodatku prokuratura chce mu postawić zarzut posiadania narkotyków i namawiania do ich zażywania. Autentycznie żal mi Piesiewicza, człowieka ogromnych zasług i dla polskiej historii, i dla polskiej kultury, ale sprawa jest oczywista i nic tu nie pomogą zaklęcia publicystów, nawet gdyby byli arcybiskupami.
Co nie znaczy, że nie warto się zastanowić, skąd ta nagła pryncypialność w ocenie rozmaitych postaci polskiego życia publicznego. Jako pierwszy w togę Katona przebrał się człowiek z penisem w szufladzie i kotem w nazwisku i, o dziwo, nikt nie zabił go śmiechem, że akurat on powinien być ostatni w kolejce do pouczania innych. Od niego już tylko krok do razów premiera. Donald Tusk ma oczywiście prawo reagować zasadniczo, ale warto spytać, skąd ta bezkompromisowość? I czy aby każdego dotyczy?
Gazety opisywały bowiem pewnego znanego polityka, którego obciążył zeznaniami gangster, mówiąc, jakoby dostarczał mu kokainę. Poseł ów znany był w Sejmie z sympatii do innych, legalnych już używek, miłości do futbolu i przyjaźni z Donaldem Tuskiem. Premierowi te doniesienia nie przeszkodziły, a nawet wziął znanego polityka do rządu. Jego sympatia do niego pozostała niezachwiana, nawet gdy telewizja ujawniła, że znany polityk zatrzymany był przez amerykańską policję za bicie żony oraz – i to poważniejszy kaliber – podobno kłamał pod przysięgą. Nawet usuwając go z rządu, Tusk nie szczędził mu ciepłych słów.
Nie mam pojęcia, czy Mirosław Drzewiecki brał narkotyki, nie wiem, czy bił żonę (ona zaprzecza). Wiem, że w sprawie Krzysztofa Piesiewicza też jest wiele znaków zapytania, te jednak rozstrzygane są na jego niekorzyść. Wiem też, że Piesiewicz nie interesował się piłką i cygarami. Czy dlatego nie mógł liczyć na wyrozumiałość? Czy to go pogrążyło?