– Jacy z nas postkomuniści, skoro nigdy nie byliśmy komunistami – tłumaczyli Aleksander Kwaśniewski i jego otoczenie, Leszek Miller i Józef Oleksy, Mieczysław F. Rakowski, Jerzy Urban, Jerzy Szmajdziński i Jerzy Jaskiernia. Rzeczywiście: sprawy idei nie interesowały ich w ogóle, a karierę w PZPR robili motywowani wyłącznie apanażami, jakie ofiarowywała partia władzy. Funkcjonalnie w wymiarze politycznym byli więc komunistami, a po upadku PZPR – postkomunistami.

"Ludzie tacy jak Kapuściński nie traktowali Polski Ludowej jako dopustu bożego, mniejszego zła czy czerwonego diabła, z którym trzeba się jakoś układać, żeby żyć. Nie zawierali z cynizmu czy konformizmu zgniłych kompromisów, żeby np. – tak jak Kapuściński – móc wyjeżdżać za granicę. Uważali PRL za swój kraj, ojczyznę, dobre miejsce na ziemi"– czytam w "Gazecie Wyborczej" uniesienia Artura Domosławskiego.

Wyraźnie czas się zmienił. Zmieniły się też kłamstwa. Owszem, dla Kapuścińskiego PRL był dobrym miejscem, jego "ojczyzną", jeśli rozumiał ją podobnie jak Bogusław Radziwiłł w "Potopie". Pisze Domosławski, że dla "ludzi pokolenia Kapuścińskiego komunizm był po Wielkiej Hekatombie młodością świata, przyszłością ludzkości". Otóż owszem, byli tacy (nieliczni) ludzie do połowy lat 50. A i wtedy uczciwsi z nich strzelali sobie w łeb tak jak Tadeusz Borowski. Inni za wierność komunistycznej (czy ogólnie lewicowej) idei płacili PRL-owskim więzieniem. Jeszcze inni staczali się w skrajny cynizm. I taki przypuszczalnie był przypadek Kapuścińskiego, gdyż dla każdego w Polsce współpraca z wywiadem polsko-sowieckim była podłością. Można było wierzyć w moskiewski komunizm w Ameryce Łacińskiej czy Afryce, ale nie w Polsce, gdzie nawet przywódcy tłumaczyli, że są najlepsi, gdyż najmniej komunistyczni z tych, których zaaprobuje Moskwa. Dziś kolejne pokolenie robi karierę, tłumacząc nam, że były to "ideowe" wybory.

Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/03/29/klamac-na-nowo/]blog.rp.pl/wildstein[/link]