Ja pamiętam, jak śp. Janusz Kochanowski zapraszał do Polski największe, bez przesady, sławy prawniczego świata. Bo wbrew dziennikarskim pętakom, którzy "wkręcali" go podchwytliwymi pytaniami, by potem wyszydzać, to on, a nie gwiazdki profesorskiego grajdołka krakówka i warszawki, był na świecie uznawany i poważany, wystarczy zerknąć, jakie osobistości dały mu się zaprosić do rady fundacji Ius et Lex. Na te spotkania zawsze imiennie zapraszał wszystkich sędziów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego, profesorów. Demonstracyjnie nie przychodzili. Komu, sądzili, że szkodzą? Takim sławom jak Antonio Scalia? Nie, chcieli okazać swą pogardę dla "pisowca".
Znana aktorka opowiadała, jakim bojkotem i nienawiścią otoczyło ją środowisko za to, że publicznie poparła Lecha Kaczyńskiego w wyborach; usłyszała, że powinno się ją ogolić jak za okupacji. Do takich zachowań "wykształciuchów" świadomie szczuto, sam oberguru przyrównywał "pisowskich dziennikarzy" do gomułkowskich propagandystów z marca 1968 r. Niejeden w tej atmosferze szczucia zwariował z nienawiści. Czcigodny niegdyś profesor, który pozrywał przyjaźnie z "pisowskimi szmatami", zaczął ubliżać dziennikarzom i na złość Kaczyńskim zwalczać – on, czołowy liberał! – niezależność banku centralnego od rządu, nie jest wypadkiem odosobnionym.
A dziś ci, co judzili, nie rozumieją – skąd taka nienawiść? Jak tak można? Udają głupich czy, właśnie, wcale nie udają?
Skomentuj na blog.rp.pl/ziemkiewicz