Ilekroć działy się w Polsce rzeczy wyjątkowe (afera hazardowa, fala zatruć dopalaczami, mord łódzki) premier Donald Tusk ze swymi współpracownikami natychmiast znajdywali tak złego wroga, że nawet przeciwnicy PO nie mogli go bronić. Gdy wróg zostawał dobrze zdiagnozowany, gdy społeczne emocje sięgały zenitu, premier ogłaszał wojnę. Szybkie kampanie pozwalały emocje uspokoić, premierowi zaś mienić się politykiem jeszcze skuteczniejszym i jeszcze bardziej lubianym. Bo kto nie lubi gości, którzy walczą ze złem?
Po wybuchu afery hazardowej wrogiem ogłoszono hazard i rozpoczęto szaleńczą pracę nad ustawą ograniczającą w Polsce ilość jednorękich bandytów. Równocześnie przez prasę przetoczyła się fala reportaży o ludziach uzależnionych od automatów do gry. Wspólny front walki z hazardem złączył rząd z opinią publiczną, zamykając usta opozycji. Po tamtej kampanii wszelkie próby wyjaśnienia afery hazardowej były skazane na porażkę.
Pierwsza fala emocji społecznych została osłabiona i ustalenie czy to Rycho dzwonił do Mira, czy też Grzesiek do Rycha, zupełnie przestało pasjonować opinię publiczną. Po wybuchu afery polała się krew, winni zostali ukarani (politycy wyrzuceni z rządu, właściciele automatów poskromieni). Fiasko komisji śledczej było więc nieuniknione.
Analogiczny mechanizm zastosowano przy walce z dopalaczami. Wzrost zatruć zbiegł się z debatą budżetową i oczekiwaniem opinii publicznej na ofensywę legislacyjną rządu. Natychmiast więc zdefiniowano zło: dopalacze i wypowiedziano im wojnę. W efekcie każdy, kto kto pytał o deficyt, o dług publiczny, kto pytał o obiecane reformy słowem każdy, kto nie poświęcał się wyłącznie walce z dopalaczami okazywał się ich sprzymierzeńcem.
W trybie natychmiastowym napisano ustawę i usatysfakcjonowano opinię publiczną symbolicznie krwią "handlarzy śmierci", którzy zostali publicznie napiętnowani (również przez premiera).