Po środowej debacie w Parlamencie Europejskiem nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w pewnym sensie Donald Tusk padł ofiarą własnej dotychczasowej taktyki politycznej. Dotąd jego wystąpienia w polskim sejmie, czy o sytuacji gospodarczej, czy o sprawach zagranicznych, zamiast stawać się prezentacją osiągnięć czy planów rządu zmieniały się w mniej lub bardziej ukryte polemiki z opozycją. I choć środowe wystąpienie polskiego premiera odnosiło się wyłącznie do spraw europejskich, opozycja skorzystała z okazji, by w PE do tego, by powalczyć z premierem. Kto sieje wiatr ten zbiera burzę.
Oczywiście Parlament Europejski jest instytucją demokratyczną i każdy deputowany może zapisać się do głosu i powiedzieć, co mu leży na sercu. Oczywiście też prawem opozycji jest krytykowanie premiera. Gdy Węgry przejmowały prezydencję w UE w styczniu tego roku, po wystąpieniu Wiktora Orbana również rozpętała się burza. Krytykowali go deputowani z różnych krajów, suchej nitki nie zostawili na nim również węgierska lewica. Krajowe spory w Parlamencie Europejskim nie są niczym nowym ani zdumiewającym.
Warto jednak postawić pytanie, czy robienie tego w dniu prezentacji zadań polskiej prezydencji w UE jest najlepszym terminem, by to robić.
Po pierwsze prezydencję sprawuje Polska, nie Platforma Obywatelska. Jeśli opozycja chce dbać o interesy Polski, powinna wspierać polską prezydencję, nie zaś szukać każdej okazji, by dopiec premierowi. Opozycja powinna recenzować rząd, patrzeć mu na ręce i krytykować. Może i powinna utrudniać mu pracę, gdy uważa, że działa na szkodę kraju.
Kłopot w tym, że wystąpienie raczej Polsce nie szkodziło. Przeciwnie, prezentacja Tuska była merytoryczna. Jego wystąpienie była w większej mierze wyznaniem wiary w sens integracji, niż planem polskiej prezydencji. Szef rządu skupił się na najważniejszych problemach Unii Europejskiej, które doprowadziły ją do obecnego kryzysu.