Dobrze, że szefowa MSW potrafi przyznać się do błędu popełnionego przez funkcjonariuszy podległej jej policji. Kłopot polega jednak na tym, że reakcja rządu jest dramatycznie spóźniona. Być może więc zatrzymanie dziennikarzy przez funkcjonariuszy było błędem. Ale decyzja o tym, by postawić ich przed sądem, była zbrodnią – jeśli nie na wolności słowa, to przynajmniej na zdrowym rozsądku.
Po przewiezieniu na komisariat, wylegitymowaniu i złożeniu wyjaśnień dziennikarze powinni zostać natychmiast wypuszczeni. Zatrzymano ich jednak i następnego dnia wieczorem oskarżono przed sądem. Szefowa MSW zabrała głos prawie trzy tygodnie po zajściu. Dopiero wtedy, gdy sąd (co każdemu, kto choćby pobieżnie obejrzał nagranie z zatrzymania, od początku wydawało się oczywiste) uniewinnił dziennikarzy i incydent nazwał przykrą pomyłką. Wcześniej minister Piotrowska milczała, przez rzeczniczkę poinformowała tylko, że monitoruje proces. Nie zareagowała również premier Ewa Kopacz. Dopytywana zasłoniła się nieznajomością sprawy i oczekiwaniem na raport MSW.
Ktoś może powiedzieć, że szefowe rządu i resortu spraw wewnętrznych nie chciały wywierać presji na sąd. Sęk w tym, że istnieje odpowiedzialność polityczna premiera i ministra spraw wewnętrznych za działania policji. Piotrowska mogła wszak zgodnie z prawem polecić policji – w porozumieniu z pokrzywdzonym rzekomym naruszeniem miru domowego w PKW czy administrującą budynkiem Kancelarią Prezydenta – wycofać oskarżenia wobec dziennikarzy, skoro funkcjonariusze popełnili wcześniej dwa błędy, zatrzymania, a potem oskarżenia przedstawicieli mediów. Tego jednak nie zrobiła. Dlaczego? Czyżby rządowi zabrakło nie tylko rozwagi, ale też odwagi?
Tymczasem straty, które spowodowała ta sytuacja – nie tylko wizerunkowe – są nieodwracalne. Wolność słowa i swoboda wykonywania pracy przez dziennikarzy są miarą jakości demokracji. Ograniczając je, ogranicza się demokrację.