Oglądałem przed laty komedię Mela Brooksa „Młody Frankenstein”, w której konie nerwowym rżeniem reagowały już na samo nazwisko upiornej frau Blücher. Komedia ta przypomniała mi się, gdy premier Morawicki puścił na Twitterze filmik o plagach egipskich, jakie rzekomo spadną na Chorwację po przyjęciu euro. I oczywiście na nas, gdybyśmy zrobili to samo.
Rządząca Polską ekipa konsekwentnie obrzydza euro Polakom, budując emocjonalną niechęć do wspólnej waluty. I trzeba przyznać, że odnosi w tym sukcesy, skoro szeroka publiczność już na dźwięk słów „euro w Polsce” zaczyna nerwowo reagować, jak filmowe rumaki na frau Blücher z „Młodego Frankensteina”. Najnowszy sondaż IBRiS na zamówienie Radia Zet pokazał, że aż 64,2 proc. Polaków jest przeciwko zamianie złotego na wspólną walutę, a za nią jest tylko 24,5 proc. Vox populi rozmija się tutaj zdecydowanie z głosem ekonomistów.
Czytaj więcej
Z sondażu IBRiS dla Radia Zet wynika, że 49 proc. Polaków jest "zdecydowanie przeciw" przyjęciu przez Polskę euro i odejściu od złotego, a kolejnych 15,2 proc. "raczej" się na to nie zgadza.
Gdy dekadę temu strefa euro przeżywała problemy, w sprawie akcesji wśród specjalistów parających się ekonomią popularne stało się podejście „wait and see”. Uważali, że przed akcesją należy wycisnąć ile się da z możliwości lepszego dostosowania krajowej polityki monetarnej do potrzeb polskiej gospodarki, bo to przyspieszy tempo wzrostu. Teraz ich nastawienie się zmieniło. Aż 62 proc. spośród 34 ekonomistów o różnych poglądach, którzy wzięli udział w panelu „Rzeczpospolitej”, uważa, że to właśnie przystąpienie do strefy euro przyspieszy tempo wzrostu gospodarczego Polski.
Co więcej, 56 proc. uczestników naszego badania uważa, że Polska powinna wyznaczyć sobie konkretną datę akcesji (ale nie później niż do 2030 r.) i podjąć działania, które przyjęcie euro umożliwią. Są też ekonomiści, którzy popierają akcesję, ale są zdania, że lepiej nie wiązać sobie rąk konkretną datą, bo w razie opóźnień całe przedsięwzięcie może tracić na wiarygodności.
Owszem, przeciwników euro jest sporo – to 38-39 proc. ekspertów biorących udział w naszej ankiecie. Ale i tu wiara w sprawczość własnej polityki pieniężnej i narodowej waluty nie jest mocna, skoro aż 74 proc. ogółu pytanych zgadza się, że odgrywają one coraz mniejszą rolę w stabilizowaniu gospodarki.
Czytaj więcej
Wprowadzenie euro mogłoby się stać dla Polski opłacalne, gdybyśmy pod względem PKB na mieszkańca dogonili Niemcy - twierdzi prezes PiS Jarosław Kaczyński. Czy dzisiaj o euro nie warto nawet myśleć? Zapytaliśmy o to grupę wybitnych ekonomistów.
I nic dziwnego, skoro ostatnie lata pokazały, że w polskiej polityce makroekonomicznej pierwsze skrzypce gra głównie proinflacyjna polityka fiskalna rządu, czego nie jest w stanie zrównoważyć chwiejna, przeważnie „gołębia” polityka monetarna banku centralnego. Ba, NBP już otwarcie porzucił swój ustawowy cel, jakim jest „utrzymanie stabilnego poziomu cen”, skoro jego prezes straszy załamaniem koniunktury i eksplozją bezrobocia w razie zdecydowanej walki z inflacją.
W efekcie polityka rządu i banku centralnego oddalają nas od euro. Zdecydowanie nie spełniamy dzisiaj choćby kryterium inflacyjnego. Stabilizowanie gospodarki potrwa dłuższy czas, zanim w ogóle będzie można myśleć o wprowadzeniu złotego do mechanizmu walutowego ERM-2, w którym musi on przebywać dwa lata przed akcesją. Data 2030 r., o którą pytaliśmy ekonomistów, wydaje się więc i tak dość optymistyczna.
Nie wyobrażam sobie też, by jakikolwiek rząd parł do strefy euro wbrew nastrojom społecznym. Te jednak mogą się zmienić, np. pod wpływem uporczywej, podwyższonej inflacji, latami pozbawiającej siły nabywczej pensje Polaków i ograbiającej ich z trudem odłożonych oszczędności. A wtedy obsadzanie euro w roli frau Blücher z „Młodego Frankensteina” znudzi się narodowej widowni.