W normalnym kraju po wyborach przegrany gratuluje zwycięzcy, a zwycięzca nie stara się go dorżnąć. U nas zmianę partii u władzy, w demokracji wydarzenie banalne, usiłuje się przedstawić jako przełom podobnej miary co koniec komunizmu, dokonując przy tym żenującej banalizacji tego drugiego wydarzenia.
Fakt, PiS samo dało asumpt do takich zachowań, ogłaszając zmiany personalne, rozwiązanie WSI i KRRiT oraz powołanie CBA jakąś Bóg wie jaką rewolucją ustrojową, wartą zmiany numeru porządkowego przy nazwie państwa – ale dziwić musi, że jego zajadli krytycy tak chętnie to podchwycili.
W normalnym kraju po wyborach zwycięzca obsadza stanowiska w resortach i administracji swoimi ludźmi, ale nie zmienia ustaw tak, żeby móc wziąć wszystko. Odchodzący minister nie podejmuje w ostatnich godzinach urzędowania decyzji wartej miliardy dolarów po to tylko, żeby wsadzić następcę na minę, ani nie odpala w ostatniej chwili raportu oskarżającego przeciwników o najgorsze – a ministerialni urzędnicy nie tworzą przed wyborami tajnego zespołu z udziałem przywódców opozycji, by przygotować listę proskrypcyjną na użytek oczekiwanej personalnej czystki.
W normalnym kraju polityczna debata nie ma charakteru totalnej wojny, w której każda ze stron reprezentuje Najwyższe Dobro i w związku z tym uważa, że wielki cel pozwala jej sięgać nawet po najpaskudniejsze środki.
Wiele znosimy ze strony naszych politycznych elit, ale skoro już są one, jakie są, to może przynajmniej przestałyby w kółko gadać o normalności. Bo naprawdę brzmi to wyjątkowo niestosownie.