Ci, którzy dziś protestują przeciw szarganiu imienia “największego Polaka” i uznają za skandal analizowanie jego życiorysu, gdyż jedyne zachowanie, jakie mu winniśmy, to nieustające dziękczynienie, a jedyna pozycja wobec niego, jaką można przyjąć, to na kolanach, otóż ci sami ludzie w latach 90. odsądzali lidera “Solidarności” od czci i wiary. Czy przeżyli więc zbiorowe nawrócenie, którego misterium nie chcą się z nami podzielić, czy raczej w sprawie Wałęsy nie o Wałęsę tak naprawdę chodzi?

Wszystko wskazuje raczej na to drugie. Niedawno sprawę nazwał bezpośrednio publicysta “Wyborczej” Marek Beylin, wzywając przy jej okazji do likwidacji IPN. Sprawa Wałęsy jest pretekstem do ataku na IPN. Chodzi więc o zablokowanie naszej wiedzy o najnowszej historii Polski. Ta wiedza ma być znowu kontrolowana przez grupę autorytetów w myśl orwellowskiej zasady, że “kto panuje nad przeszłością, panuje nad przyszłością”.

Stanem idealnym dla autorytetów III RP jest początek roku 1990, gdy do zamkniętych przed obywatelami archiwów SB ówczesny minister Krzysztof Kozłowski wpuścił trzech historyków, w tym Adama Michnika, który zawodu tego wówczas jednak nie wykonywał, aby przez kilka miesięcy sprawdzali oni ich zawartość. W efekcie redaktor “Wyborczej” stwierdził, że wiedza tam ukryta może nam zaszkodzić i dlatego do archiwów nie powinniśmy mieć dostępu.

Organizatorzy “kampanii nienawiści” przeciw IPN i autorom książki o Wałęsie, której nawet nie znają, dobrze wiedzą, że pokazanie trudnej prawdy o liderze naszej najnowszej historii naruszy tabu. Trudno będzie później blokować i potępiać publikacje dotyczące innych znaczących postaci naszej najnowszej historii, nawet jeśli będą one naruszały środowiskowe mitologie. Dlatego za wszelką cenę usiłują zdezawuować ją już przed wydaniem, a jeśli to się uda, zniszczyć IPN.