Trzy dni temu "Gazeta Wyborcza" poinformowała, że Zbigniew Ziobro został przesłuchany w sprawie "ewentualnych nacisków wywieranych na prokuratorów za czasów, gdy był prokuratorem generalnym". Informacja jest tylko pretekstem do zamieszczenia długiej listy zarzutów, wszystkich pochodzących z jednego źródła – od zastępcy szefa prokuratury wojskowej (mianowanego w lutym 2008 roku) płk. Krzysztofa Parulskiego, za czasów rządów PiS zaciekłego krytyka Ziobry.
Na kimś, kto tę okoliczność przeoczy i zapomni, że od długiego czasu są owe rewelacje przedmiotem badań specjalnej sejmowej komisji, która jak dotąd żadnej z nich potwierdzić nie zdołała, ta lista może zrobić wrażenie. Więc zgodnie z redakcyjną linią "Gazety" dobry jest każdy pretekst, by raz jeszcze wbić ją do głów czytelników.
Rzecz tylko w tym, że żadnego przesłuchania nie było. Ziobro rzeczywiście był na nie wzywany, ale się nie stawił, ponieważ jest na zwolnieniu lekarskim. Ale w sumie, skoro ma się już gotowy i słuszny komentarz do wydarzenia, to po co z niego rezygnować tylko dlatego, że do wydarzenia nie doszło?
Pracownicy "Gazety Wyborczej" słyną z wyjątkowo surowej postawy wobec cudzych błędów. Każde potknięcie – cudze – kwitowane jest histerycznymi okrzykami o kłamstwie, i nawet jeśli pomyłka daje raczej nonsens niż potwarz, zwykłe, normalne wyjaśnienie i przeprosiny im nie wystarczają.
Informacji o rzekomym przesłuchaniu oczywiście nie zdementowali ani nawet nie usunęli z wydania internetowego. Pewnie uważają, że skoro napisali, błąd powinna naprawić prokuratura, nie oni.