W latach 90. liczni politycy dawnej PZPR robili zagraniczne kariery, bo doskonale wiedzieli, co zachodni partnerzy chcieli od nich usłyszeć. Za pomocą euroentuzjazmu usiłowali zmyć z siebie czerwoną barwę.
W końcu jednak nasi wysłannicy w NATO i Unii zaczęli prezentować także polską rację stanu i polskie ambicje. A gdy Jacek Saryusz-Wolski zabiegał o pozostające wcześniej w niemieckich rękach szefostwo Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego, rozpętała się dyskusja. W zamian za to stanowisko proponowano Polsce Komisję Budżetową dla Janusza Lewandowskiego. Czy powinniśmy brać, co nam dają, czy walczyć o więcej? Powalczyliśmy i Saryusz-Wolski kieruje dziś Komisją Spraw Zagranicznych.
Teraz, gdy Radosław Sikorski przegrywa w walce o szefostwo NATO, politycy SLD ogłaszają, że był zbyt antyrosyjski, aby zająć to stanowisko. Że Zachód łatwiej by zaakceptował Aleksandra Kwaśniewskiego. To prawda, że "rozsądni" wyznawcy zasady "tisze jediesz, dalsze budiesz" ze wschodu Europy – z Węgier, państw bałtyckich czy Słowenii – łatwiej mogli liczyć na wsparcie Zachodu.
Dla Polski jednak status państwa klienckiego na dłuższą metę byłby zabójczy. Uczmy się współpracować z innymi, budować kompromisy, ale nie wystawiajmy kandydatów gotowych biernie akceptować wolę wielkich unijnych graczy. Jeśli sami nie będziemy się szanować, nie będą nas szanować inni.
Dlatego wolę porażkę wyrazistego Sikorskiego niż wyżebrany sukces politycznego emeryta Kwaśniewskiego.