Na pytania o stosunek do homoseksualizmu odpowiedział, że jako członek Kościoła przyjmuje w tej mierze jego wykładnię, natomiast jako urzędnik UE wypełniał będzie jej prawa. Z tego właśnie powodu, czyli poglądów – bo zapowiadał działania zgodne z polityką unijną – został odrzucony. Jednak Buttiglione jest entuzjastą obecnego kształtu Unii i kierunku jej rozwoju, chociaż zaznacza, że instytucje unijne są dziś ideologicznie nadużywane.

Słuchając go ostatnio, miałem wrażenie, że jest ciągle urzeczony ambicją europejskiego projektu. Nie chcę lekceważyć argumentów, jakie prezentują intelektualiści tacy jak Buttiglione. Po licznych jednak rozmowach ze zwolennikami integracji – zwłaszcza starszymi – którzy akceptują Unię także w jej obecnym kształcie, przekonany jestem, że istotną rolę w ich wyborze odgrywa sentyment do wielkiego projektu, jakim była rodząca się kilkadziesiąt lat temu Wspólnota Europejska. W punkcie wyjścia zresztą trudno było znaleźć jej rzeczowych krytyków. Jak bowiem racjonalnie uzasadnić sprzeciw wobec zniesienia barier dzielących kontynent, które nie dość, że prowokują konflikty, to utrudniają wspólny rozwój gospodarczy? Jak nie przyklasnąć projektowi mającemu zapobiec samobójstwu Europy, które wydawało się bliskie w czasie kontynentalnej wojny domowej, trwającej w dwóch odsłonach z przerwą na zawieszenie broni w latach 1914 – 1945?

W Polsce jeszcze trudniej wyrzec się nadziei, że wreszcie znaleźliśmy się w krainie spełnienia; w projekcie, który obiecuje nam wyłącznie bezpieczeństwo i dobrobyt. Tak długo przecież mogliśmy tylko z zawiścią obserwować naszych zachodnich, wydawałoby się, świetnie porozumiewających się kuzynów, a marzenie o dołączeniu do nich było nierealną mrzonką. Dziś, kiedy stało się faktem, niezwykle trudno jest trzeźwo przyjrzeć się temu, co dzieje się z integrującą się Europą. A trzeba.

Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/10/o-europie-bez-zludzen/]blog.rp.pl/wildstein[/link]