Obraz wyborów organizowanych na podstawie ordynacji zakładającej podział mandatów metodą d’Hondta zaciemniają wybory z 2015 roku, które jednak nie były typowe dla takiej ordynacji. PiS przy poparciu niespełna 38 proc. wyborców zdobył w Sejmie większość bezwzględną, ponieważ aż 16,59 proc. głosujących oddało głos na partie, które nie weszły do parlamentu. Był to rezultat narzucenia sobie wyższego progu wyborczego przez SLD (które startowało jako koalicja partii lewicowych – dla koalicji próg wyborczy wynosi 8 proc., a nie 5 proc. jak dla partii) oraz otarcia się o 5-procentowy próg wyborczy ówczesnej partii Janusza Korwin-Mikkego. Wystarczyłoby, aby SLD wystartowało w tych wyborach jako partia, by zdobyte przez nią 7,55 proc. głosów przełożyło się na ok. 25 mandatów. Gdyby KORWiN zdobył 0,14 proc. głosów więcej – miałby w Sejmie pewnie ok. 15 parlamentarzystów. Część tych mandatów straciłyby partie dzisiejszej opozycji – ale większość obie te formacje zdobyłyby kosztem PiS-u, który na pewno nie utrzymałby w takiej sytuacji większości bezwzględnej. Scena polityczna wyglądałaby wówczas zupełnie inaczej – PiS dalej byłby zwycięzcą, ale musiałby szukać koalicjanta.
O tym, że sytuacja była nietypowa świadczą wyniki poprzednich wyborów – w 2011 roku „zmarnowanych” głosów było jedynie 4,11 proc. Z kolei w 2007 roku PO zdobyło aż 41 proc. głosów, ale nie rządziła samodzielnie, bo „zmarnowanych” było również jedynie 4,12 proc. głosów. Metoda d’Hondta promuje bowiem duże partie, ale nadrzędny wobec niej system proporcjonalny promuje pluralizm na scenie politycznej – każda formacja, która przekroczy próg wyborczy swoje miejsce w Sejmie znajdzie. I znajduje go m.in. kosztem zwycięzcy wyborów.
Jeśli przyłożyć to do wyborów parlamentarnych, które nas czekają, warto zwrócić uwagę, że plebiscyt PiS kontra antyPiS to de facto zamiana wyborów proporcjonalnych w większościowe. Gdyby doszło do wyborów w takiej formule wyborca SLD głosując na szeroki konserwatywno-liberalno-ludowo-socjaldemokratyczny blok nie może mieć pewności czy wprowadzi do parlamentu wrażliwego społecznie działacza Sojuszu, czy liberała z Nowoczesnej. A może jego głos wzmocni konserwatystę z PO, który nigdy nie poprze działań zmierzających do wyraźniejszego rozdziału państwa i Kościoła? Te same wątpliwości mogliby mieć prawicowi wyborcy PO, gdyby na „swojej” liście zobaczyli np. Włodzimierza Czarzastego. Stąd założenie, że suma głosów oddanych na blok antyPiS byłaby zbliżona do sumy głosów oddanych na każdą z tych formacji startującą osobno jest dość optymistyczne.
Z drugiej strony prawdą jest, że skrajne rozdrobnienie na opozycji, czyli scenariusz, w którym każdy idzie do wyborów sam, grozi powtórką z 2015 roku. Wystarczy bowiem, że np. SLD, PSL i tworząca się partia Biedronia znajdą się tuż pod progiem wyborczym, by znów ok. 38 proc. głosów zapewniło samodzielne rządy PiS. Stąd najrozsądniejsze – z punktu widzenia opozycji - wydaje się blokowanie w oparciu o pewną zgodność ideową. Blok PO (z wchłoniętą Nowoczesną)-PSL z jednej strony i blok SLD-mniejsze partie lewicy, nawet przy samodzielnym starcie Roberta Biedronia – z drugiej, wydaje się dla PiS groźniejszy niż sojusz wszystkich przeciw PiS. Bo dla PiS-u żaden z tych bloków nie jest potencjalnym koalicjantem, a Kukiz’15 może – co wynika z ostatnich słów Kukiza – poprzeć zarówno rząd PiS, jak i rząd tworzony przez obecną opozycję – pod warunkiem zagwarantowania liberalnej polityki ekonomicznej. A tę – co warto zauważyć – prędzej zagwarantują liberałowie z PO.
Dla PiS strategicznym celem w wyborach z 2019 roku nie jest bowiem samo zwycięstwo – które jest wysoce prawdopodobne – ale takie zwycięstwo, które umożliwi mu dalsze samodzielne rządy. Każdy inny scenariusz oznacza bowiem dla partii Kaczyńskiego zabójczą dla niej konieczność pójścia na kompromisy – lub utratę władzy wobec braku koalicjanta. Przy obecnym układzie sił w polskiej polityce to jest prawdziwa stawka wyborów.