W pewnej ubogiej rodzinie z wielkopolskiej wsi ma się urodzić czwarte dziecko. Niemłoda już matka idzie do szpitala w pobliskim miasteczku, gdzie na świat przychodzi dziewczynka – Róża. I można by się z tego tylko cieszyć, gdyby nie fakt, że kilka dni później – na podstawie arbitralnej decyzji kuratorki – sąd w Szamotułach odbiera matce niemowlę i przekazuje rodzinie zastępczej.
Powód? W domu panował nieporządek, ojciec jest za stary i zapracowany, a matka bierna. Sądu nie przekonują pozytywne opinie sąsiadów, nauczycieli, księdza, nie zwraca uwagi na to, że starsze dzieci są zadbane i dobrze się uczą. Twierdzi, że kieruje nim troska o dobro dziecka.
Troska o dobro pacjentki leży też oczywiście na sercu lekarce, która w czasie porodu dokonała zabiegu sterylizacji matki. Nie pytając jej o zgodę, co – zgodnie z polskim prawem – jest karalne, nie informując jej nawet, że taki zabieg miał miejsce. W końcu co tam może wiedzieć jakaś głupia baba ze wsi?
Trudno nie odnieść wrażenia, że zarówno urzędnicy sądowi, jak i lekarze wykazują w tej ponurej historii przedziwne poczucie wyższości, które pozwala im decydować o innych i za innych. Muszą mieć rację, bo mają władzę: sąd – nad losem ludzi, a lekarze – nad ich zdrowiem. Pewnie za tym wszystkim kryje się też poczucie bezkarności, bo korporacje, do których należą, zwykle skutecznie stają w obronie swych zagrożonych członków. Trudno się więc zapewne dziwić, że w swym postępowaniu ani sąd, ani lekarze nie widzą nic niewłaściwego.
Bronisław Wildstein apelował niedawno, by przy okazji sprawy małej Róży położyć kres despotyzmowi sądów. Okazuje się, że należałoby położyć kres także wszechwładzy lekarzy.