Moim zdaniem jednak należy zapytać, dlaczego tak późno. Przecież już w piątek po południu Drzewiecki rozmawiał w Warszawie z Donaldem Tuskiem, a w sobotę po raz pierwszy tłumaczył się na konferencji prasowej. Do rezygnacji doszło dopiero w poniedziałek. Co nowego – w sferze faktów – wydarzyło się w ciągu tych paru dni, że jeszcze w piątek minister nie zasługiwał na odwołanie, a już w poniedziałek uznano, że musi się podać do dymisji?
Oczywiście nie wydarzyło się nic. Oprócz publikacji sondaży, z których wynikało, że szef resortu sportu powinien stracić stanowisko. I medialnych komentarzy, których autorzy – niezależnie od linii swoich gazet i osobistych sympatii – wskazywali, że Mirosław Drzewiecki jest zbyt poważnie uwikłany w tę historię, aby dłużej być ministrem.
"Polityka sondażowa" rządu Tuska powoduje, że w sprawie afery hazardowej od samego początku liderzy PO są parę kroków w tyle. Premier już w połowie sierpnia – kiedy dowiedział się o obietnicach swoich kolegów składanych szemranym biznesmenom – powinien zareagować. Wraz z CBA powinien ustalić, jakie kroki należy podjąć. Uniknąłby wielu późniejszych kłopotów i mógłby się dziś przedstawiać jako silny człowiek z zasadami.
Szef rządu i jego współpracownicy uznali jednak chyba, że póki o aferze nie wiadomo publicznie, to jej nie ma. Po co robić cokolwiek, skoro media i wyborcy mogą o sprawie nigdy nie usłyszeć?
Z tego samego powodu szef Klubu PO i minister sportu najpierw musieli się zmierzyć z dziennikarzami na konferencjach prasowych. Dopiero po takim sondażu – i po wysłuchaniu jednomyślnie nieprzychylnych medialnych komentarzy wobec obu polityków – Tusk decydował o pozbawieniu ich stanowisk. Potwierdzając, że nie miało dla niego znaczenia to, czy Chlebowski i Drzewiecki robili rzeczy naganne, ale to, czy ich działania bardzo rozdrażnią wyborców.