Zadym pewnie by nie było, gdyby "Gazeta" na swoich pierwszych stronach nie wzywała do nich, oferując nawet stosowny sprzęt. Jeśli więc jakiś faszysta w Polsce się uchował, to dzięki promocyjnej akcji koncernu Agora przerwał swój sen i pobiegł na manifestację 11 listopada. Bojowy redaktor skutecznie zmobilizował kilka tysięcy osób, które pewnie w życiu by na tę manifestację nie przyszły, ale jak poczuły się wyzwane od faszystów, no to przyszły.
Niestety, "faszyści" nie byli tak agresywni, jak być mieli. Nie wykrzykiwali też niebezpiecznych haseł – no, może poza kilkoma też nieprzyjemnymi, bo patriotycznymi. Stary dziennikarski wyga Blumsztajn coś jednak zauważył: "Marsz ONR był tak zorganizowany, by kamery widziały zdyscyplinowane szeregi ze sztandarami" (ech, te okropne kamery, przecież miały być po naszej stronie...), ale "poza główną kohortą operowały kilkunasto- czy nawet kilkudziesięcioosobowe grupy, które atakowały uczestników kontrmanifestacji". Oczywiście, gdyby ktoś miał wątpliwości, byli to "skini, kibole, oenerowcy". Naprzeciw nich, co prawda zamaskowani, ale na pewno sympatyczni, do boju na kamienie ruszyli "chłopcy" z lewackiej Antify. Czytelnik nawet nie musi się sam zastanawiać, kto jest dobry, a kto zły.
W tekście Seweryna Blumsztajna czuć żal do "faszystów", że byli grzeczni i spokojni. Że za dużo było patriotyzmu, a zabrakło – tak wyczekiwanego – antysemityzmu. Może za rok będzie lepiej?
Bo "Gazeta" już zapowiada marsz w 2011 r. Z biało-czerwonymi i czerwonymi flagami. Za rok też "będziemy gwizdać przeciwko spadkobiercom polskich faszystów. Bo gwizdki nie są drogie. W hurcie jeden kosztuje tylko 50 groszy".
Biedny Blumsztajn. Z jednej strony musi się tłumaczyć statecznym centrystom z dawnej Unii Demokratycznej, dlaczego jest tak radykalny. Z drugiej – wyjaśniać lewakom jeszcze większym niż on, dlaczego nie wzywał do rzucania butelkami. Taki smutny los ponownie obudzonego rewolucjonisty, któremu się wydaje, że to Paryż 1968, a nie Warszawa 2010.