Wychowani w bezgranicznej miłości do "Wielkiego Wodza”, „Drogiego Przywódcy” i – od niedawna – „Błyskotliwego Towarzysza”, jednocześnie mają obowiązek szczerze nienawidzić Amerykanów oraz ich południowokoreańskich marionetek z Seulu. Rządzący w Phenianie satrapa, w czasie wolnym od podpisywania wyroków śmierci i wizytowania fabryk wiader, ogląda filmy porno, zajadając homary i racząc się najlepszymi francuskimi winami.
Gdy zabraknie mu rozrywek, Kim Dzong Il a to wystrzeliwuje rakietę w stronę Japonii, a to zatapia wrogi okręt, a to zbombarduje sobie jakąś małą wysepkę. Społeczność międzynarodowa zazwyczaj myśli wówczas: No tak, znowu zabrakło ryżu, trzeba będzie raz jeszcze ukoić gniew tyrana miliardową pomocą humanitarną.
Ale od dłuższego czasu północnokoreańska gospodarka jest w stanie permanentnego kryzysu, ten zatem argument nie jest już tak przekonujący. Ostrzelanie wyspy Yeonpyeong było czystą demonstracją siły. Co ciekawe, dzień wcześniej światowe media obiegła informacja o odkryciu nowych zakładów wzbogacania uranu w Yongbyon, dzięki którym reżim będzie mógł produkować dwie głowice atomowe rocznie. Wczorajszy incydent można zrozumieć jako sygnał: „Mamy bombę, a za chwilę będziemy mieli kolejne. I co nam zrobicie?”.
Gdy w marcu tego roku na dno poszła korweta „Cheonan”, trafiona północnokoreańską torpedą, Seul nie odpowiedział zbrojnie. Tym razem będzie zapewne podobnie. Eskalacja konfliktu nie leży w interesie Korei Płd. Każdy odwet spotka się z jeszcze brutalniejszym kontrodwetem, a Kim Dzong Il i tak będzie dalej rozwijał swój program nuklearny. Jedynym krajem, który może go od tego odwieść, są Chiny. Komuniści z Pekinu nie są może najbardziej wymarzonymi sojusznikami Zachodu, ale tylko oni mają realny wpływ na stalinowca z Pjongjangu.