Doradzać będzie Bronisławowi Komorowskiemu dawny dyktator, podsądny w kilku wciąż niezakończonych procesach dotyczących przestępstw poprzedniego systemu. Człowiek, który dławił wolność Polaków.

Wiem, brzmi to patetycznie. Nie w duchu obecnej epoki. A ja nie jestem nawet w tych sprawach jastrzębiem. Dekomunizację traktowałem kiedyś nie jako odwet na ludziach, lecz okazję do stworzenia uczciwszych reguł awansu. Mam świadomość, że partia złożona z polityków o peerelowskich rodowodach uzyskała społeczną legitymację. Przy okazji odbył się u nas spektakl pod tytułem "Cynizm nagrodzony". Ale dziś to już spór w dużej mierze historyczny.

A jednak są sytuacje graniczne, gdy ten spór wraca. Gdy gra toczy się o pytanie, do jakich tradycji nawiązywać. Gdzie szukać korzeni naszej współczesnej państwowości. Aksjologicznych podstaw demokracji. Niedawno Ryszard Bugaj, odchodząc z kapituły Orderu Orła Białego, narzekał, że nowy prezydent przymyka na cynizm oczy. Dziś ta ocena uzyskała niestety solidne podstawy.

Wiem, że formalnie Jaruzelski był pierwszym prezydentem III RP. Ale został nim w następstwie kontraktu zawartego pod przymusem, nawet jeśli niektórzy go zawierający mieli inne poczucie. Potrzebnego, aby Polska była wolna, ale do jak najszybszego zerwania. Nie wiem, jakimi doświadczeniami ma się dzielić generał z obecną głową państwa. W rządzeniu żelazną ręką czy w prowadzeniu polityki zagranicznej opartej na służalstwie wobec sąsiada?

Bronisław Komorowski był pierwszym, który zaczął go dopuszczać do oficjalnych uroczystości – pierwszym zgrzytem było pojawienie się generała na obchodach rocznicy... Bitwy Warszawskiej. Nawet Aleksander Kwaśniewski był w tej materii ostrożniejszy. Upływ czasu goi rany, ale przecież nie wszystkie. Wiem, że to zabieg socjotechniczny, wiem, że debata o PRL jest dziś mniej roznamiętniona niż 20 czy dziesięć lat temu. Ale pewnych ludzi w pewne miejsca wpuszczać się nie powinno. Bo wstyd.