Można odnieść wrażenie, że na chwilę wróciła atmosfera sprzed lat. Lewica postkomunistyczna niegłosująca i izolowana. PO i PiS wspólnie obdarzające zaufaniem historyka, którego ukształtowała atmosfera IPN-owskiej pasji badania przeszłości bez tematów tabu. A kampania mainstreamowych mediów zignorowana.

Wypada się cieszyć, ale trudno być bezwarunkowym optymistą. Warto pochwalić PO, że nie wymyśliła nowej, korporacyjnej procedury wyborów prezesa IPN, gdzie kandydata wskazują środowiska akademickie, tylko po to, aby wygrał namaszczony przez nią człowiek. Ale dla niej samej ostateczny wynik był zaskoczeniem. Uszanowała go, nie chcąc otwierać kolejnych frontów. I kompromitować się unieważnianiem czegoś, co miało być wzorem "odpolitycznienia".

Ale czy jeśli w przyszłości powstanie koalicja PO – SLD, politycy partii Tuska nie uznają instytutu za kartę przetargową w grach z partnerem? Czy równie łatwo jak dziś oprą się wezwaniom Napieralskiego, Lisa i "Gazety Wyborczej" do przykręcania IPN śruby, choćby za pomocą obcinania środków? A czy z kolei nowy prezes wytrzyma ciśnienie? Moment, w którym został zmuszony do zamazywania swoich czysto historycznych opinii na temat przeszłości Lecha Wałęsy, mógł budzić obawy.

Obserwujemy paradoks. Liberalno-lewicowe kręgi kwestionują samo pojęcie "pamięć narodowa", głosząc, że każdy Polak ma prawo do własnej pamięci. Jednocześnie zaś same forsują bardzo sztywną wykładnię dziejów ostatnich lat. O co więc toczy się spór? Zapewne o to, aby odsunąć historyków jako pośredników i wygrać bitwę o pamięć – przy czym politykę historyczną prowadziłby już nie naukowy instytut, ale media i szeroko rozumiana popkultura. PO jest w tym sporze miotana to w jedną, to w drugą stronę. Tym łatwiej może ustąpić z obrony IPN.