Tak było i tym razem, kiedy boeing z uszkodzonym podwoziem najpierw kilkadziesiąt minut krążył nad Warszawą, a potem zdecydował się usiąść na wyściełanym pianą gaśniczą Okęciu. Wstrzymaliśmy oddech, obawiając się kolejnej lotniczej tragedii.

Jednak nic złego nie nastąpiło. Pilot maszynę na ziemię sprowadził idealnie. Równo i łagodnie samolot szorował po ziemi, wyhamowywał, spod silników posypały się iskry, wreszcie zatrzymał się na pasie. Po kilku sekundach otoczyły go wozy gaśnicze, piana popłynęła na rozgrzany kadłub samolotu, a pierwsi pasażerowie zaczęli zjeżdżać po nadmuchiwanych trapach.

Większość obserwatorów akcji na Okęciu z pewnością miała w pamięci sceny sprzed półtora roku, ze Smoleńska. Wtedy doszło do katastrofy, tym razem byliśmy świadkami cudu. Okazało się nagle, że polskie służby ratunkowe, wieża kontroli lotów i sam dowódca statku – wbrew naszym obawom i niedobrym doświadczeniom – mogą z fantastycznym skutkiem doskonale współdziałać. Nie było chaosu, tylko profesjonalne realizowanie procedur alarmowych.  Doświadczenie pilota Tadeusza Wrony, dobre przygotowanie pasa startowego i służb ratowniczych oraz – niezbędna w takich sytuacjach – spora doza szczęścia sprawiły, że  230 pasażerów szczęśliwie dotarło do celu swojej podróży.

I tak jak parę minut wcześniej wszyscy pamiętali bałagan i chaos, które doprowadziły do smoleńskiej tragedii, tak po udanym lądowaniu pewnie wielu szybko przypomniało sobie słynne lądowanie samolotu pasażerskiego na Hudson River, z którym od razu eksperci zaczęli porównywać wtorkowy incydent. Kapitanowi Wronie udała się sztuka, która z pewnością stanie się przedmiotem analiz i pozytywnym przykładem pokazywanym pilotom na całym świecie.

Odpowiednie komisje będą teraz wyjaśniać, jak mogło dojść do tak poważnej awarii, sprawdzać, czy zawinił producent czy serwisant samolotu. Polacy jednak tym razem mają powód do dumy. Byliśmy w stanie uniknąć tragedii.