Spuśćmy trochę powietrza z tego balonika. Nazajutrz po wystąpieniu Sikorskiego portale największych niemieckich gazet i stacji telewizyjnych albo nie napisały o nim w ogóle, albo poprzestały na krótkich notkach. Na pierwszej stronie  serwisu „Financial Times Deutschland", który wszelkie kwestie unijne opisuje bardzo obficie, znalazło się 56 informacji – żadna z nich nie dotyczyła wypowiedzi polskiego ministra. Największy francuski dziennik ekonomiczny „Les Echos" wrzucił kilkuzdaniową depeszę o przemówieniu Sikorskiego do działu rynki i przedsiębiorstwa. Z kolei większość włoskich dziennikarzy nie wie, kto to jest Sikorski, tak jak 90 procent polskich dziennikarzy nie wie, jak nazywa się minister spraw zagranicznych Italii. Trudno więc, żeby nagle obwieścili rodakom, że „Europa parla come Sikorski".

Honor światowych mediów, które przegapiły tak ważne dla przyszłości planety wydarzenie, uratowało kilka tytułów anglosaskich – m.in. „The Economist", „Washington Post" i „Wall Street Journal".  Tak się jakoś składa, że akurat  w tych redakcjach Sikorski ma wielu przyjaciół, którzy od dawna piszą  o nim wyłącznie dobrze.

To wystarczyło jednak redaktorom „Gazety Wyborczej", by wytworzyć wrażenie niebywałego sukcesu  Sikorskiego, w którego słowa  wsłuchują się teraz najmożniejsi. Przypomina mi to zabawne starania komentatorów piłkarskich, którzy komentując mecze Ligi Mistrzów (oczywiście bez udziału naszych drużyn), doszukiwali się polskich krewnych wśród przodków... sędziów liniowych po to tylko, żeby sfrustrowanym kibicom zrobiło się nieco lżej na duszy.

„Gazeta Wyborcza" powinna najpierw sama wyleczyć się ze swoich narodowych kompleksów, jeśli chce należeć do naszej wspólnej, europejskiej rodziny.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"