Bo właśnie wydaje się, że jest się przyrodnikiem na sawannie Serengeti i bez cienia emocji obserwuje jak lew znów zjada antylopę. A potem też bez emocji jak tegoż lwa rozszarpuje stado hien.
Jednak nie. Raz na jakiś czas, ktoś coś powie, zrobi lub napisze, że odkrywamy, iż jednak mamy emocje. Nawet, gdy po raz kolejny „Gazeta Wyborcza" minie się z prawdą. Niby nas przyzwyczaiła do tego, ale jednak nie.
Tak więc dziś Paweł Wroński polemizując z prof. Andrzej Nowakiem w sprawie nauki historii próbuje wcisnąć czytelnikom zwykły kit. Pisze o spotkaniu u prezydenta Komorowskiego, gdzie debatowano niedawno nad reformą (czy też kasatą) nauczania historii. Wroński tam był, i ja też tam byłem.
Według niego zwolennicy „reformy", historycy – jak ich nazwał – dowiedli tam przeciwnikom, że ci kompletnie nie mają racji. Oczy przecierałem, bo wglądało to zupełnie inaczej. Z jakichś przecież racji gospodarz spotkania, czyli prezydent, namawiał minister oświaty, aby zmieniła „reformę". A ta mu odpowiadała, że postara się to zrobić. Wprawdzie pewnie tego nie zrobi, ale gdyby wszystko było git z pseudo-reformą, to prezydent nie męczyłby koleżanki z partii, z której się wywodzi, a ona nie musiałaby się tłumaczyć. Zresztą określenie Wrońskiego, że historycy udowodnili coś przeciwnikom też jest fałszem. Bowiem strona zwolenników składała się wyłącznie z twórców „reformy", którzy bronili tam swoje dziecko. Prawdę powiedziawszy wyglądało to na mecz do jednej bramki, że aż podejrzewałem organizatora spotkania prof. Tomasza Nałęcza, iż trochę nie fair dobrał drużyny przeciwne (na korzyść przeciwników MEN).
Wrońskiego generalnie nie warto czytać, zwłaszcza, gdy tak dalece mija się z prawdą. Tym razem zajrzyjcie Państwo, aby porównać wydrukowanych obok siebie polemistów: Nowaka i Wrońskiego. Przyjemnie można poczuć różnicę klasy intelektualnej i kultury osobistej. Pouczające.