Strefa euro nie potrzebuje osobnego budżetu

Część obecnych kompetencji Komisji Europejskiej wróci z Brukseli na poziom narodowy czy regionalny, a część pójdzie w odwrotnym kierunku – ocenia Jeroen Dijsselbloem - szef Eurogrupy w rozmowie z Anną Słojewską.

Publikacja: 22.11.2013 00:20

Strefa euro nie potrzebuje osobnego budżetu

Foto: Bloomberg, Ock Fistick Ock Fistick

Rz: Co pan sądzi o niemieckiej propozycji kontraktów połączonych z funduszem solidarności, która przewiduje świadczenia finansowe dla krajów przeprowadzających niepopularne reformy? Pracują teraz nad nią dyplomaci w Brukseli, ma być gotowa na szczyt Unii Europejskiej w grudniu.

Widzę sensowną dyskusję na temat kontraktów. Jednym z pomysłów jest powiązanie celów fiskalnych z reformami. Kraje czasami proszą o więcej czasu na obniżenie deficytu i czasem dostają na to zgodę. W takiej sytuacji powinny być zobowiązane do większego wysiłku reformatorskiego. Taka zależność może być częścią kontraktu, na to możemy się umówić. Ale trzeba podkreślić, że reformy to nie jest jednorazowa decyzja. Chodzi o cały proces ustawienia naszych gospodarek i naszego zarządzenia na właściwych torach. To jest ciągły proces. Kiedy patrzę na mój kraj, widzę, że reformujemy się od lat 80. Zmieniamy system zabezpieczania społecznego, emerytury i to trwa. Są różnice między krajami, jeśli chodzi o tempo, stosowane instrumenty, zakres reform. Ale jeśli kraj  nie rozumie, że reforma jest w jego narodowym interesie, że w dobrych czasach trzeba zmienić system, to nigdy nie będziemy w stanie go z zewnątrz zmotywować do tego. Musi istnieć wewnętrzne przekonanie, że to, co robisz, musi być zrobione. A jak powiemy, że w gruncie rzeczy nikt nie musi przeprowadzać reform, chyba że za pieniądze, to jest to zły sygnał.

Słychać jednak opinie, że mamy już kij – rozliczne sankcje, ale nie mamy marchewki. Pan w takim razie chce zachować kij bez oferowania marchewki?

Zależy, o kim rozmawiamy. W przypadku krajów objętych programami ratunkowymi jesteśmy bardzo restrykcyjni: w zamian za pożyczki i gwarancje na preferencyjnych zasadach kraj musi spełnić wiele warunków, w tym przeprowadzić reformy. Ale przecież nie o tym rozmawiamy. Pomysł kontraktów nie dotyczy krajów w kryzysie. Chodzi o to, żeby każdy mógł zawrzeć kontrakt z Komisją Europejską, co już samo w sobie jest dziwne. Bo przecież w Pakcie Stabilności i Wzrostu kraje zawierają kontrakt z innymi krajami, a nie z KE. Ale w porządku, przyjmijmy tę zmianę, jeśli to konieczne.

Natomiast podstawowy punkt jest następujący: jeśli nie ma wewnętrznej, krajowej motywacji do modernizacji gospodarki, to niemożliwe jest zmotywowanie za pomocą pieniędzy z zewnątrz.  To nie jest dyskusja o kiju i marchewce. Na przykład w moim kraju trzeba zreformować rynek mieszkaniowy, wiadomo to od lat, a teraz sytuacja stała się nie do utrzymania. To naprawdę byłoby dziwne, gdybym powiedział, że zamierzam zająć się moimi problemami tylko pod warunkiem, że dostanę finansową marchewkę z Brukseli.

Pana sprzeciw obejmuje darmowe transfery czy także pożyczki? Bo to ostatni pomysł, nad którym pracuje się w Brukseli: preferencyjne pożyczki, oprocentowane poniżej poziomu rynkowego. W sytuacji gdy kraj nie ma pieniędzy na reformy.

Powiedziałbym, że na większość reform nie potrzeba żadnych pieniędzy. Nie potrzeba pieniędzy do zmiany kodeksu pracy, podniesienia wieku emerytalnego czy też zmian na rynku mieszkaniowym. Wręcz przeciwnie, w wielu przypadkach nawet zaoszczędzimy na takich zmianach. Tym bardziej nie widzę logiki w oferowaniu pieniędzy za reformy.

Wiele krajów europejskich po prostu nie jest konkurencyjnych i nie są w stanie utrzymać swoich systemów socjalnych

Druga sprawa, czyli pożyczki – dla mnie to brzmi identycznie jak wspólne euroobligacje. Dziwi mnie więc ta propozycja, bo przecież euroobligacje nie są popularne w partii kanclerz Merkel. To nie jest dobry pomysł, bo usuwa jedną z podstawowych zdrowych zasad zachęt rynkowych, która polega na tym, że za zdrową politykę budżetową rynek daje tańszy pieniądz. A jak nie jest ona zdrowa, to rynek będzie chciał więcej odsetek. A przecież jeden z powodów, dla którego znaleźliśmy się w kryzysie, był właśnie taki, że rynki nie rozróżniały krajów w strefie euro i stopy procentowe dla wszystkich spadły do tego samego niskiego poziomu. I niektóre kraje przejadły te tanie pieniądze, zamiast przeznaczyć je na inwestycje. Nie wracajmy już do tej sytuacji zbyt taniego pieniądza. On musi mieć swoją cenę, która będzie odzwierciedlała ryzyko.

Łagodniejsze podejście do terminów obniżania deficytu, o którym pan wspomina jako o alternatywie, to też rodzaj zachęty. Może nie finansowej, ale jednak.

Limity fiskalne w wyniku ostatnich reform stały się naprawdę restrykcyjne. Więc zastanówmy się może, czy trochę nie zmienić tych relacji między wymaganiami fiskalnymi a potrzebą reform strukturalnych. Szczególnie teraz, gdy są one już powoli sprowadzane do rozsądnych rozmiarów. A więc możemy na przykład powiedzieć, że dostosujemy ścieżkę schodzenia z deficytem, jeśli kraj przyspieszy reformy.

Ale problem polega na tym, że duże kraje Unii Europejskiej, z dostępem do tańszego pieniądza, jak Francja, Włochy czy nawet Niemcy, nie chcą się reformować.

W przypadku krajów objętych programami ratunkowymi jesteśmy bardzo restrykcyjni

Absolutnie nie wierzę, że te kraje przeprowadzą reformy w zamian za jakieś tanie pożyczki. Przecież Francja ich nie potrzebuje, ani Niemcy, ani Holandia. To, co możemy zrobić, to spowodować, żeby dostępne fundusze w unijnym budżecie – z polityki spójności czy konkurencyjności – były używane na wsparcie reform, we właściwych, prowzrostowych sektorach.

To co zrobić, żeby również duże kraje się reformowały?

Trzeba je skonfrontować z rzeczywistością.

Czy w czasie posiedzeń Eurogrupy panuje atmosfera, w której małe kraje mogą konfrontować duże?

Powinniśmy nawzajem zadawać sobie pytania. Komisja Europejska dokonała w ubiegłym tygodniu analizy, w której wskazała słabe punkty i miejsca, gdzie trzeba dokonać poprawy. Teraz w gronie ministrów będziemy o tym rozmawiać.

Weźmy przykład Francji. Dostała dodatkowe dwa lata, ale również rekomendacje dotyczące reformy emerytalnej. Nie widać reformy. Wygląda więc na to, że ani Komisja Europejska, ani Eurogrupa nie są w stanie zmusić Francji do reformy i że mechanizmy, o których pan wspomina nie działają?

Nie zgadzam się. Po pierwsze nawet w najgorszych czasach kryzysu Komisja Europejska była w stanie zmusić kraje do działań idących we właściwym kierunku. We wszystkich krajach strefy euro deficyty budżetowe zostały obniżone. Widzę to w Holandii, my nie ignorujemy Brukseli. Jak Bruksela mówi nam, że mamy zrobić więcej, to robimy więcej. Ale to odnosi się do deficytów, bo tu mamy bardzo restrykcyjne mechanizmy. Nie mamy podobnych mechanizmów zmuszających do reform strukturalnych. Dlatego proponuję, żeby teraz przesunąć nacisk na inne sfery. Również poprzez otwartą dyskusję i zadawanie trudnych pytań na posiedzeniach Eurogrupy.

A wracając do Francji. Dostała dodatkowe dwa lata do 2015 roku. Na razie zbyt wcześnie, żeby oceniać, czy wypełnia warunki. Ale na przyszłość: jeśli dajemy krajom więcej czasu, to powinniśmy być bardziej restrykcyjni i szczegółowi w wymaganiach odnośnie do reform, również terminów ich przeprowadzenia.

Nie potrzeba pieniędzy do zmiany kodeksu pracy, podniesienia wieku emerytalnego czy też zmian na rynku mieszkaniowym

Co pan przez to rozumie?

Jeśli kraj dostaje dodatkowe lata na obniżenie deficytu, to można by mu postawić dodatkowe terminy. Na przykład Komisja Europejska może powiedzieć: damy wam dodatkowe lata, ale tylko jeśli zrobicie konkretną reformę. Albo: damy wam rok teraz, a kolejny, gdy zobaczymy postępy w reformie. Jak nie będzie postępu, na przykład reformy emerytur, która przecież ma znaczenie dla równoważenia finansów publicznych w długim okresie, to wtedy Komisja nakaże większe cięcia w budżecie.

Czy to wymaga zmian w traktacie lub jakichś innych decyzji prawnych czy politycznych?

Nie, Komisja może działać w ramach swoich obecnych kompetencji, używając dostępnych jej instrumentów. Już wcześniej, dając wielu krajom dodatkowy czas na obniżenie deficytu, mogła im stawiać bardziej restrykcyjne warunki.

Holandia też dostała dodatkowy rok od Komisji Europejskiej na sprowadzenie deficytu poniżej 3 proc. PKB?

Tak, bez żądania reform. A ja nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Komisja zawarła kontrakt z Holandią, który dawałby nam dodatkowy rok, ale za konkretne reformy.

Nierozerwalnie związany z propozycją kontraktów jest fundusz solidarności, służący finansowaniu reform. To taki zalążek osobnego budżetu strefy euro. Jest potrzebny?

Żeby miał on jakiekolwiek znaczenie, musi być bardzo duży, może porównywalny z amerykańskim. To faktycznie oznaczałoby, że musielibyśmy przekazać znaczne części naszych budżetów, np. na wydatki społeczne, na poziom europejski. Nie powinniśmy iść tą drogą, nie ma dla tego poparcia w krajach członkowskich. Mamy przecież różne systemy, sięgające wstecz do różnych tradycji. Tego nie można potraktować w sposób technokratyczny, przesuwając część wydatków na poziom federalny. Nie jest to propozycja rozważna z politycznego punktu widzenia. Zbyt duże są różnice między krajami i takie pozostaną.

Nie widzi pan zatem żadnych dziedzin, które wymagałyby finansowania z osobnego budżetu strefy euro?

Nie widzę. Jest budżet Unii Europejskiej, w którym mamy fundusze strukturalne. Mamy Europejski Mechanizm Stabilności służący pomocą krajom euro w kryzysie. I jest jeszcze Europejski Bank Centralny jako władza monetarna dla strefy euro. Więcej nie potrzeba.

Problem polega na tym, że niektórzy uważają, iż strefa euro może być sukcesem tylko wtedy, gdy powstanie wielki wspólny budżet. Nie zgadzam się. Możemy koordynować nasze polityki gospodarcze, zwalczanie ryzyka i może z czasem nasze gospodarki zbliżą się do siebie. Do poradzenia sobie z ryzykami występującymi w krajowych systemach społecznych naprawdę nie jest potrzebny europejski budżet w tej dziedzinie. Mamy zresztą podobną debatę o podziale kompetencji i pieniędzy wewnątrz kraju: co powinno pozostać na poziomie lokalnym, regionalnym i narodowym? Nie wszystko musi się dokonywać centralnie tylko dlatego, że mamy wspólną walutę.

A potrzebny jest mały eurobudżet? Traktowany jako swego rodzaju instrument antycykliczny?

Cały czas oznacza to szukanie sposobów ominięcia trudnych politycznie wyzwań. Zamiast zrobić trudne reformy, próbujemy iść dookoła. Na przykład namawiać Europejski Bank Centralny, żeby stosował więcej nieortodoksyjnych instrumentów. Albo zdewaluować euro. Albo zażądać więcej pieniędzy z Brukseli. To łatwe, ale nie do utrzymania w dłuższym terminie. Cały czas jest to odwracanie uwagi od podstawowego problemu, że wiele krajów europejskich po prostu nie jest konkurencyjnych i nie są one w stanie utrzymać swoich systemów socjalnych. Żeby to zmienić, trzeba zwiększyć konkurencyjność. To nie jest popularne przesłanie, ale taka jest prawda.

Nie chce pan zatem przekazania Brukseli kolejnych kompetencji? A co z odebraniem jej tych wcześniej przyznanych? Tego chce Wielka Brytania, również holenderski rząd przedstawiał propozycje w tej sprawie.

Trzeba na problem spojrzeć krytycznym okiem. Na przykład na rolnictwo czy ochronę krajobrazu. W Holandii te dziedziny są zdecentralizowane i kompetencje przeniesione są na poziom lokalny, ale wszystkie pieniądze płyną z Brukseli. Pytanie, czy to jest do utrzymania? Holenderski rząd uważa, że można to zreorganizować.

Moim priorytetem, jako szefa Eurogrupy, będzie proces idący w przeciwnym kierunku, czyli centralizacji urzędów, decyzji i pieniędzy, ale tylko w sektorze finansowym. Czyli tworzenie unii bankowej. Sądzę, że w najbliższych latach te dwa procesy będą występowały równolegle. Część kompetencji wróci z Brukseli na poziom narodowy czy regionalny, a część pójdzie w odwrotnym kierunku.

Komisja Europejska ocenia teraz również nierównowagi makroekonomiczne. Właśnie ostrzegła Niemcy, że mają zbyt wysoki deficyt obrotów bieżących bilansu płatniczego i w konsekwencji może nakazać obniżenie go. Czy byłaby to słuszna rekomendacja?

Komisja ma prawo wygłaszania rekomendacji w tej dziedzinie, bo jest to sfera potencjalnego ryzyka. Mam jednak nadzieję, że analiza przypadku niemieckiego wskazuje prawidłowo, skąd bierze się ta nadwyżka. Większość niemieckiego eksportu idzie poza strefę euro i poza Unię Europejską. To poza jej granicami niemieckie firmy zarabiają pieniądze dla nas wszystkich. Przecież wiele holenderskich firm dostarcza części dla niemieckiego przemysłu. Niemcy to nie jest wyspa, są one bardzo mocno powiązane z gospodarkami Polski, Holandii i innymi, które są częścią rozbudowanej niemieckiej gospodarki. Właśnie poza strefą euro i poza Unią Europejską leży źródło naszego wzrostu. My, Holendrzy, zawsze byliśmy narodem handlowców i uważamy to za źródło siły gospodarki, a nie za problem.

Czyli krytyka Niemiec ze strony Komisji Europejskiej nie ma sensu?

To, że Niemcy zarabiają pieniądze dla Europy poza jej granicami, jest wspaniałe. Ale to mówi minister finansów kraju z bogatymi tradycjami eksportera.

Ale Komisja Europejska trochę nie miała wyjścia. Krytyka jest automatyczna, bo kryteria nierównowag makroekonomicznych mówią, że deficyt obrotów bieżących nie może być wyższy niż 6 proc. PKB. Może to złe założenia?

Będę ostrożny: teraz, w czasie pogłębionej analizy sytuacji różnych krajów, w tym Niemiec, może powinniśmy wrócić do dyskusji na temat sensowności tych kryteriów.

Czy byłby pan gotowy stać się pełnoetatowym szefem Eurogrupy, gdyby zapadła taka decyzja?

Holenderski rząd jest przeciwny tworzeniu stanowiska stałego szefa Eurogrupy. Mamy już wystarczająco dużo w Unii Europejskiej wysokich, pełnoetatowych stanowisk. Myślę, że tak jak działa to teraz – jako dodatkowa praca dla jednego z ministrów finansów – sprawdza się w praktyce. Mamy takie holenderskie powiedzenie: nie naprawiaj czegoś, jak nie jest zepsute.

Ale nie było pana w Waszyngtonie na spotkaniu z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, bo miał pan sprawy do załatwienia w kraju jako holenderski minister finansów. Francuski rząd natychmiast zareagował, że to dowód na to, że potrzebny jest pełnoetatowy szef Eurogrupy.

Francuzi są konsekwentni, zawsze byli za ekonomicznym rządem strefy euro, więc wiem, że ich krytyka nie jest personalna. Ale dla holenderskiego rządu taka propozycja jest nie do przyjęcia. Eurogrupa powinna pozostać ciałem międzyrządowym i jeden z ministrów powinien być jej szefem.

Zresztą, a propos tego waszyngtońskiego spotkania, dowiedziałem się potem, że w gremiach, gdzie mnie zabrakło, zabrakło też ministra chińskiego i japońskiego. Tak po prostu się zdarza, że politycy czasem opuszczają spotkania z ważnych powodów krajowych.

Jeroen Dijsselbloem udzielił w Hadze wspólnego wywiadu przedstawicielom sześciu europejskich dzienników, w tym „Rzeczpospolitej".

Jeroen Dijsselbloem jest ministrem finansów Holandii od listopada 2012 r. i szefem eurogrupy od stycznia 2013 r. Ma 48 lat, jest działaczem lewicowej Partii Pracy. Wychowany w rodzinie nauczycieli w Eindhoven, uczęszczał do szkół katolickich. Z wykształcenia ekonomista rolnictwa, w swojej karierze politycznej zajmował się problemami edukacji i młodzieży. Przed objęciem stanowiska ministra finansów nie miał żadnego doświadczenia zawodowego w tej dziedzinie.

Rz: Co pan sądzi o niemieckiej propozycji kontraktów połączonych z funduszem solidarności, która przewiduje świadczenia finansowe dla krajów przeprowadzających niepopularne reformy? Pracują teraz nad nią dyplomaci w Brukseli, ma być gotowa na szczyt Unii Europejskiej w grudniu.

Widzę sensowną dyskusję na temat kontraktów. Jednym z pomysłów jest powiązanie celów fiskalnych z reformami. Kraje czasami proszą o więcej czasu na obniżenie deficytu i czasem dostają na to zgodę. W takiej sytuacji powinny być zobowiązane do większego wysiłku reformatorskiego. Taka zależność może być częścią kontraktu, na to możemy się umówić. Ale trzeba podkreślić, że reformy to nie jest jednorazowa decyzja. Chodzi o cały proces ustawienia naszych gospodarek i naszego zarządzenia na właściwych torach. To jest ciągły proces. Kiedy patrzę na mój kraj, widzę, że reformujemy się od lat 80. Zmieniamy system zabezpieczania społecznego, emerytury i to trwa. Są różnice między krajami, jeśli chodzi o tempo, stosowane instrumenty, zakres reform. Ale jeśli kraj  nie rozumie, że reforma jest w jego narodowym interesie, że w dobrych czasach trzeba zmienić system, to nigdy nie będziemy w stanie go z zewnątrz zmotywować do tego. Musi istnieć wewnętrzne przekonanie, że to, co robisz, musi być zrobione. A jak powiemy, że w gruncie rzeczy nikt nie musi przeprowadzać reform, chyba że za pieniądze, to jest to zły sygnał.

Pozostało 90% artykułu
Finanse
Najwięksi truciciele Rosji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Finanse
Finansowanie powiązane z ESG to korzyść dla klientów i banków
Debata TEP i „Rzeczpospolitej”
Czas na odważne decyzje zwiększające wiarygodność fiskalną
Finanse
Kreml zapożycza się u Rosjan. W jeden dzień sprzedał obligacje za bilion rubli
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Finanse
Świat więcej ryzykuje i zadłuża się. Rosną koszty obsługi długu