Problem polega na tym, że niektórzy uważają, iż strefa euro może być sukcesem tylko wtedy, gdy powstanie wielki wspólny budżet. Nie zgadzam się. Możemy koordynować nasze polityki gospodarcze, zwalczanie ryzyka i może z czasem nasze gospodarki zbliżą się do siebie. Do poradzenia sobie z ryzykami występującymi w krajowych systemach społecznych naprawdę nie jest potrzebny europejski budżet w tej dziedzinie. Mamy zresztą podobną debatę o podziale kompetencji i pieniędzy wewnątrz kraju: co powinno pozostać na poziomie lokalnym, regionalnym i narodowym? Nie wszystko musi się dokonywać centralnie tylko dlatego, że mamy wspólną walutę.
A potrzebny jest mały eurobudżet? Traktowany jako swego rodzaju instrument antycykliczny?
Cały czas oznacza to szukanie sposobów ominięcia trudnych politycznie wyzwań. Zamiast zrobić trudne reformy, próbujemy iść dookoła. Na przykład namawiać Europejski Bank Centralny, żeby stosował więcej nieortodoksyjnych instrumentów. Albo zdewaluować euro. Albo zażądać więcej pieniędzy z Brukseli. To łatwe, ale nie do utrzymania w dłuższym terminie. Cały czas jest to odwracanie uwagi od podstawowego problemu, że wiele krajów europejskich po prostu nie jest konkurencyjnych i nie są one w stanie utrzymać swoich systemów socjalnych. Żeby to zmienić, trzeba zwiększyć konkurencyjność. To nie jest popularne przesłanie, ale taka jest prawda.
Nie chce pan zatem przekazania Brukseli kolejnych kompetencji? A co z odebraniem jej tych wcześniej przyznanych? Tego chce Wielka Brytania, również holenderski rząd przedstawiał propozycje w tej sprawie.
Trzeba na problem spojrzeć krytycznym okiem. Na przykład na rolnictwo czy ochronę krajobrazu. W Holandii te dziedziny są zdecentralizowane i kompetencje przeniesione są na poziom lokalny, ale wszystkie pieniądze płyną z Brukseli. Pytanie, czy to jest do utrzymania? Holenderski rząd uważa, że można to zreorganizować.
Moim priorytetem, jako szefa Eurogrupy, będzie proces idący w przeciwnym kierunku, czyli centralizacji urzędów, decyzji i pieniędzy, ale tylko w sektorze finansowym. Czyli tworzenie unii bankowej. Sądzę, że w najbliższych latach te dwa procesy będą występowały równolegle. Część kompetencji wróci z Brukseli na poziom narodowy czy regionalny, a część pójdzie w odwrotnym kierunku.
Komisja Europejska ocenia teraz również nierównowagi makroekonomiczne. Właśnie ostrzegła Niemcy, że mają zbyt wysoki deficyt obrotów bieżących bilansu płatniczego i w konsekwencji może nakazać obniżenie go. Czy byłaby to słuszna rekomendacja?
Komisja ma prawo wygłaszania rekomendacji w tej dziedzinie, bo jest to sfera potencjalnego ryzyka. Mam jednak nadzieję, że analiza przypadku niemieckiego wskazuje prawidłowo, skąd bierze się ta nadwyżka. Większość niemieckiego eksportu idzie poza strefę euro i poza Unię Europejską. To poza jej granicami niemieckie firmy zarabiają pieniądze dla nas wszystkich. Przecież wiele holenderskich firm dostarcza części dla niemieckiego przemysłu. Niemcy to nie jest wyspa, są one bardzo mocno powiązane z gospodarkami Polski, Holandii i innymi, które są częścią rozbudowanej niemieckiej gospodarki. Właśnie poza strefą euro i poza Unią Europejską leży źródło naszego wzrostu. My, Holendrzy, zawsze byliśmy narodem handlowców i uważamy to za źródło siły gospodarki, a nie za problem.
Czyli krytyka Niemiec ze strony Komisji Europejskiej nie ma sensu?
To, że Niemcy zarabiają pieniądze dla Europy poza jej granicami, jest wspaniałe. Ale to mówi minister finansów kraju z bogatymi tradycjami eksportera.
Ale Komisja Europejska trochę nie miała wyjścia. Krytyka jest automatyczna, bo kryteria nierównowag makroekonomicznych mówią, że deficyt obrotów bieżących nie może być wyższy niż 6 proc. PKB. Może to złe założenia?
Będę ostrożny: teraz, w czasie pogłębionej analizy sytuacji różnych krajów, w tym Niemiec, może powinniśmy wrócić do dyskusji na temat sensowności tych kryteriów.
Czy byłby pan gotowy stać się pełnoetatowym szefem Eurogrupy, gdyby zapadła taka decyzja?
Holenderski rząd jest przeciwny tworzeniu stanowiska stałego szefa Eurogrupy. Mamy już wystarczająco dużo w Unii Europejskiej wysokich, pełnoetatowych stanowisk. Myślę, że tak jak działa to teraz – jako dodatkowa praca dla jednego z ministrów finansów – sprawdza się w praktyce. Mamy takie holenderskie powiedzenie: nie naprawiaj czegoś, jak nie jest zepsute.
Ale nie było pana w Waszyngtonie na spotkaniu z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, bo miał pan sprawy do załatwienia w kraju jako holenderski minister finansów. Francuski rząd natychmiast zareagował, że to dowód na to, że potrzebny jest pełnoetatowy szef Eurogrupy.
Francuzi są konsekwentni, zawsze byli za ekonomicznym rządem strefy euro, więc wiem, że ich krytyka nie jest personalna. Ale dla holenderskiego rządu taka propozycja jest nie do przyjęcia. Eurogrupa powinna pozostać ciałem międzyrządowym i jeden z ministrów powinien być jej szefem.
Zresztą, a propos tego waszyngtońskiego spotkania, dowiedziałem się potem, że w gremiach, gdzie mnie zabrakło, zabrakło też ministra chińskiego i japońskiego. Tak po prostu się zdarza, że politycy czasem opuszczają spotkania z ważnych powodów krajowych.
Jeroen Dijsselbloem udzielił w Hadze wspólnego wywiadu przedstawicielom sześciu europejskich dzienników, w tym „Rzeczpospolitej".
Jeroen Dijsselbloem jest ministrem finansów Holandii od listopada 2012 r. i szefem eurogrupy od stycznia 2013 r. Ma 48 lat, jest działaczem lewicowej Partii Pracy. Wychowany w rodzinie nauczycieli w Eindhoven, uczęszczał do szkół katolickich. Z wykształcenia ekonomista rolnictwa, w swojej karierze politycznej zajmował się problemami edukacji i młodzieży. Przed objęciem stanowiska ministra finansów nie miał żadnego doświadczenia zawodowego w tej dziedzinie.