Przed laty w wielkich studiach amerykańskich mówiono, że film, który ma odnieść sukces, musi być adresowany do 14-letniego dziecka. Dzisiaj ta ponura recepta sprawdza się na polskich ekranach. Wśród piętnastu najbardziej kasowych filmów półrocza nie ma ani jednego tytułu trudniejszego.
Sukcesy kasowe odnosi polskie kino popularne. Największym hitem półrocza okazała się rodzima komedia "Lejdis" Tomasza Koneckiego nakręcona według scenariusza Andrzeja Saramonowicza. To zresztą najbardziej ambitny tytuł z listy, film, który próbuje powiedzieć cokolwiek o współczesnych Polkach. Poza tym, jak zawsze, na zainteresowanie mogą liczyć komedie romantyczne w stylu "Nie kłam, kochanie" (2. miejsce), "Jeszcze raz" (7.) czy "Rozmowy nocą" (12.). Opowiastki te – mniej lub bardziej udane – niby toczą się w polskiej rzeczywistości, ale wszystkie są bajkami wykorzystującymi dwa schematy. Pierwszy to historia Kopciuszka, który zakochuje się w księciu pięknym i bogatym, po czym zdobywa jego serce skromnością i dobrocią. Drugi – opowieść o wielkomiejskich singlach, którzy boją się zaangażować w miłość, ale w końcu oczywiście jej ulegają, co też oznacza happy end z białym welonem i płatkami róż. 15. miejsce na liście zajęła kiepska fabularna wersja "Rancza Wilkowyje", choć dla tego robionego pod publikę filmu 380 tysięcy widzów jest chyba nie sukcesem, lecz porażką.
Na wielką widownię mogą liczyć, jak zawsze, przygodowe produkcje amerykańskie. Mimo zgodnie złych recenzji na świecie i w Polsce hitem stał się powracający po latach Spielbergowski Indiana Jones. Powodzeniem cieszył się też "Skarb narodów: księga tajemnic" z Nicholasem Cage'em. A pewniaki kasowe to obrazy dla dzieci – od "Opowieści z Narnii" zaczynając, na wszelkich kreskówkach kończąc.
Przeglądam listę kasowych przebojów półrocza i dopiero w trzeciej dziesiątce znajduję filmy interesujące artystycznie: "Sen Kasandry" Allena (24. miejsce), "Pokutę" Wrighta (26.), "Dwa dni w Paryżu" Delpy (29.) czy "Juno" Reitmana (30.). Niektóre frekwencyjne porażki są wręcz niewiarygodne. Oscarowy "To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen zdołał przyciągnąć do kin zaledwie 127 tys. osób, a "Aż poleje się krew" – 40 tys. Wybitne i niezwykle piękne obrazy – "Motyl i skafander" Schnabla czy "Ostrożnie, pożądanie" Anga Lee – zyskały po 75 tys. widzów. A już nie potrafię zrozumieć, że obraz Kena Loacha "Polak potrzebny od zaraz" – opowieść o Polakach pracujących w Londynie – zechciało obejrzeć... 7 tys. osób. Nie przyciągnęli publiczności Rolling Stonesi. Na ich koncerty na żywo wybiera się po 80 tys. osób, do kina na "Rolling Stones w blasku świateł" Scorsesego poszło 12 tys. połączonych sił fanów zespołu i mistrza kina. Najlepsza i najinteligentniejsza polska komedia półrocza "Ogród Luizy" Macieja Wojtyszki zebrała 23 tys. widzów. W tej sytuacji nie ma co się nawet dziwić, że znakomity "Paranoic Park" Gusa Van Santa obejrzało 6,5 tys., a zwycięzcę ostatniej edycji Ery Nowe Horyzonty – "Potosi: czas podróży"... 399 osób.
Frekwencja w całym półroczu przekroczyła 17 mln widzów. To dobry wynik. Ale coraz głębsza przepaść między kinem popularnym a artystycznym musi niepokoić.