Kiedy w 1985 r. odbywał się pierwszy, stworzony przez Romana Gutka Warszawski Festiwal Filmowy, miał pan cztery lata...
No tak, jesteśmy prawie równolatkami. Teraz razem przeżywamy kryzys wchodzenia w wiek średni i mam nadzieję, że uda nam się go wspólnie pokonać.
Rośliście też razem. W latach 2002–2013 pracował pan przy festiwalu jako programer, szef konkursu krótkometrażowego, zajmował się pan akredytacjami. Dzisiaj, gdy został pan dyrektorem programowym WFF, tamte doświadczenia panu pomagają?
Zobaczyłem wtedy, jak ta wielka impreza funkcjonowała. Ale świat poszedł do przodu, a – przyznam – na festiwalu przez kolejne lata zmieniło się niewiele. Gdy obejmowałem stanowisko dyrektora programowego, powiedzieliśmy sobie z zespołem, że będziemy dążyć do powolnej ewolucji WFF. Okazało się jednak, że pewne rzeczy wymagały wręcz rewolucji. Przede wszystkim wizualizacja naszej imprezy. To jest gigantyczna zmiana – dotyczy nie tylko plakatu czy strony internetowej, ale całej komunikacji w mediach społecznościowych. Wolontariat też wciąż wyglądał tak samo jak dwadzieścia lat temu. Dlatego i tu sporo się zmienia. W czasie tegorocznej edycji wolontariusze będą wszędzie – będą się opiekowali gośćmi, salami, będą pomagali w sekcji medialnej. Dodam, że wolontariuszami będą nie tylko młodzi ludzie, także seniorzy, którzy mają więcej czasu. Jesteśmy otwarci na wszystkich. W ten sposób wokół festiwalu tworzy się nowe środowisko.
W Polsce jest dziś bardzo wiele festiwali. Jedni uważają, że nie wszystkie trzymają odpowiedni poziom i w ten sposób idea filmowej imprezy się dewaluuje. Inni z kolei twierdzą, że liczy się każda forma dotarcia do widza. Co pan o tym sądzi?
Te festiwale są bardzo różne. Jedne mają rangę imprez premierowych i niejako rozpoczynają obieg filmów. Nie widzę żadnego problemu, by tytuły mające premierę na WFF potem wędrowały na inne imprezy. To fantastyczne. Zwłaszcza że wiele produkcji, które trafiły do naszych dwóch konkursów – międzynarodowego i 1-2, nie ma polskich dystrybutorów. Dochodzą już do nas sygnały, że np. „Babystar” Nicole Ruthers i Joshy Bongard pojawi się na innych przeglądach. I świetnie.
Warszawa ma festiwalową kategorię A – w głównym konkursie międzynarodowym musicie więc mieć filmy premierowe. To was nie ogranicza?
Ogranicza. Nie możemy pokazywać w głównym konkursie tytułów, które walczyły o canneńską Złotą Palmę, weneckie Lwy, berlińskie Niedźwiedzie czy inne trofea na wielkich festiwalach. Ale wolno nam czerpać z sekcji pobocznych tych imprez. Na przykład w tym roku w naszej rywalizacji międzynarodowej znalazł się film „Nino” pokazywany w Cannes w Tygodniu Krytyki.
Co jest siłą warszawskiego festiwalu?
Myślę, że właśnie premierowość. Światowa, międzynarodowa, europejska, regionalna. Bardzo mocne odkrycia. W tym festiwal nigdy nie spuścił z tonu.