O „Ministrantach” dużo mówiło się w kuluarach festiwalowych. Ten film porusza. I choć lekko przełamany, wywołuje sporo rozmaitych refleksji. Jury pod przewodnictwem Magnusa von Horna przyznało mu Złote Lwy jednogłośnie.
„Ministranci”: Chłopaki jak Robin Hood
Małe miasteczko. Czterech kumpli z różnym społecznym zapleczem, tytułowych ministrantów, przez przypadek odkrywa, że ksiądz, który przed chwilą w kazaniu nawoływał: „Musimy być bez skazy, żeby nie zalało nas zło”, w zakrystii za pozwoleniem proboszcza, jako daninę dla kurii zabiera pieniądze wrzucane przez wiernych na tacę na pomoc potrzebującym. Chłopaki postanawiają więc zamienić się we współczesnych Robin Hoodów. Sami te pieniądze podkradają, by dawać je ludziom, którym nie starcza na jedzenie, na leki. „Ministranci” zaczynający się realistycznie, zamieniają się niemal w przypowieść. To prawda, nie wszyscy tę konwencję kupią, ale film ma dużą siłę.
Domalewski delikatnie, a jednocześnie dobitnie obnaża hipokryzję Kościoła. „Kler” Wojciecha Smarzowskiego uderzał mocno w rozpustę i zakłamanie kapłanów. Powiedzenie hierarchy Kościoła „Złote a skromne” weszło do potocznej mowy. Domalewski pokazuje uszczerbki w moralności i brak empatii szeregowych księży. Ale też bunt chłopaków, którzy zaczynają bronić własnego pojęcia o uczciwości, przyjaźni, solidarności. „Ministranci” to trochę kino moralnego niepokoju roku 2025. Naiwne, ale przecież opowiadane z punktu widzenia dziecka z prowincji, dla którego Kościół i służenie do mszy to jedyny sposób, by poczuć własną wartość.
Poza Złotymi Lwami (już drugimi Piotra Domalewskiego po „Cichej nocy” z 2017 r.) „Ministranci” zdobyli też nagrody za scenariusz napisany przez samego reżysera, za montaż Agnieszki Glińskiej. A wreszcie bardzo cenioną przez filmowców Nagrodę Publiczności.