Reklama
Rozwiń
Reklama

Reżyser „Ministrantów”: Wielu księży chciało pomóc, zakaz przychodził „z góry”

Moi młodzi bohaterowie uważają, że kradzież parafialnych pieniędzy przez księdza nie jest OK i nie zgadzają, się żeby przymknąć na to oko - mówi Piotr Domalewski, reżyser „Ministrantów”, za które zdobył gdyńskie Złote Lwy, już drugie w karierze.

Publikacja: 21.11.2025 04:45

Piotr Domalewski, reżyser „Hiacynta”, „Cichej nocy”, „Jak daleko stąd”. Jego „Ministranci” już w kin

Piotr Domalewski, reżyser „Hiacynta”, „Cichej nocy”, „Jak daleko stąd”. Jego „Ministranci” już w kinach

Foto: Jerzy Uklejewski/PAP

W dzieciństwie i wczesnej młodości był pan ministrantem…

Tak, w kościele w Łomży służyłem do mszy przez 12 lat. Choć traktowałem to raczej jako pewien rodzaj funkcji technicznej. Razem z grupą rówieśników pomagałem księdzu, żeby na ołtarzu odbyła się „ceremonia”. Bardziej interesowało mnie bycie na zapleczu tego nazwijmy to „eventu”, niż na widowni. 

Reklama
Reklama

Bohaterowie pana filmu „Ministranci” nie są tylko uczestnikami „eventu”. Oceniają świat, Kościół, a wreszcie Polskę.

Mają prawo to wszystko oceniać, bo może nadszedł już czas na rachunek sumienia? Nie tylko w przestrzeni Kościoła, ale i naszego państwa. A dzisiaj młode pokolenie ma na tyle bezpieczny dystans do rzeczywistości, że może sobie na to pozwolić. To zresztą ciekawe, że mówimy o Kościele i Polsce razem. Tradycja Kościoła jest u nas głęboko związana z sytuacją polityczną, z aparatem państwowym, z systemem władzy i przede wszystkim z historią naszego kraju. Młodzi ludzie urodzeni po wejściu Polski do Unii nie niosą już w sobie wspomnień komunizmu. I w żaden sposób nie przyczynili się do powstania tej rzeczywistości, z którą się dzisiaj jako społeczeństwo mierzymy. Więc jeśli ktoś ma prawo ją krytykować, to właśnie oni.

W mniejszych społecznościach człowiek „inny”, wyłamujący się z reguł, jest stygmatyzowany. 

Piotr Domalewski

W Polsce notuje się duży odpływ młodego pokolenia od Kościoła. Ale nie na prowincji, gdzie Kościół wciąż w znacznej mierze kształtuje ludzi i ich mentalność.

Wydaje mi się, że w mniejszych społecznościach trudniej się ze swoim sprzeciwem ukryć. Człowiek „inny”, wyłamujący się z reguł, jest stygmatyzowany. To zresztą dotyczy nie tylko Kościoła. Jeśli nie wywiesisz flagi w dniu Święta Niepodległości, wywołasz szerokie komentarze na osiedlu. Jeśli wywiesisz flagę Unii Europejskiej, też wszyscy zaczną się zastanawiać, czy to nie jest jakiś rodzaj manifestacji. Poza tym rodzi się pytanie, na ile Kościół, o którym rozmawiamy, jest związany z duchowością ludzi, a na ile jest to po prostu element tradycji. Kiedy byłem mały, na wsi i w mniejszych ośrodkach administracyjnych sfera religijna była mieszanką wierzeń ludowych, tradycji i własnych interpretacji. Wykładnia Kościoła w każdej parafii jest inna. Ton nadają tu poszczególni ludzie.

Reklama
Reklama

Wojciech Smarzowski w „Klerze” uderzał bardzo mocno w hierarchię Kościoła, w to „złote, a skromne”. 

I słusznie, bo mam wrażenie, że ta struktura już dawno oddaliła się od pierwotnych założeń, które przecież skupiały się na człowieku i humanizmie. „Kler” jest dla mnie bardzo ważny również z innych powodów. Opowiada bowiem o trzech mężczyznach stojących na rozdrożach życia i nie mogących sobie poradzić z sytuacją, w którą zabrnęli. W „Klerze” po raz pierwszy zobaczyłem scenę, w której dorosły facet siada pod ścianą i płacze, bo nie wie, co robić, czuje się bezradny. To mnie naprawdę poruszyło. Nigdy jeszcze takiej sekwencji w polskim kinie nie widziałem.

Pan w „Ministrantach” pokazuje moralność szeregowego księdza, hipokryzję i nieuczciwość Kościoła u podstaw. Przede wszystkim jednak przyjmuje pan perspektywę dziecka, dla którego służenie do mszy to sposób, by poczuć swoją wartość. Ale to dziecko, oszukane, zaczyna się buntować. 

Porządek świata mojego bohatera został zaburzony. Moi młodzi bohaterowie uważają, że kradzież parafialnych pieniędzy przez księdza nie jest OK i nie zgadzają się, żeby przymknąć na to oko. Dla nich zło znaczy zło. Kościół jest jakąś formą organizacji życia tej społeczności, a okazuje się, że ideały tych chłopaków zostały naruszone. Zresztą czy tak jest tylko w Kościele? Od dawna chcę zrobić film o młodzieżówce w partii politycznej. I ten film wyglądałby chyba podobnie. Bo to również jest przestrzeń, gdzie deklarowane poglądy i postawy często są w sposób bardzo brutalny łamane. Więc młody człowiek, który tam trafi, musi poczuć naturalny sprzeciw. Chyba że jest koniunkturalistą. 

Młodzi ludzie urodzeni po wejściu Polski do Unii, nie niosą już w sobie wspomnień komunizmu. I w żaden sposób nie przyczynili się do powstania tej rzeczywistości, z którą się dzisiaj jako społeczeństwo mierzymy. Więc jeśli ktoś ma prawo ją krytykować, to właśnie oni.

Paweł Domalewski

W „Ministrantach” pierwszy raz odchodzi pan od realizmu. W miarę upływu czasu film coraz bardziej odpływa w stronę przypowieści, bajki.

Tak. Może dlatego, że poruszam w filmie kwestię wiary, a ona implikuje jakiś rodzaj przestrzeni pozarealistycznej. Bohater próbuje chodzić po wodzie, chce, żeby przemówiła do niego figura Jezusa. 

Jednocześnie wciąż realistycznie pokazuje pan brak perspektyw i biedę prowincji. Ludzi, którzy nie dają sobie rady z życiem.

Baśnie często są osadzone w realistycznych okolicznościach. W klasycznej opowieści, jaką jest Kopciuszek, matka umiera, a ojciec żeni się z inną kobietą, której córki z zazdrości Kopciuszka niszczą. Można to przedstawić całkowicie realistycznie. Potem dopiero Kopciuszek, jak to w bajce, trafia na bal. Sądzę, że w każdej opowieści za punkt wyjścia trzeba przyjmować okoliczności realistyczne. Bo jeśli wszystko jest fikcją, to trudno w takiej historii zaczepić się emocjonalnie.

Dostał pan za „Ministrantów” gdyńskie Złote Lwy, drugie już w karierze. A miał pan odzew z Kościoła?

Czułem go od początku. Wielu księży chciało nam pomóc i na przykład użyczyć swoją świątynię na potrzeby realizacji zdjęć. Tylko że trzy dni przed zdjęciami dostawali zakaz – przychodził SMS „z góry” z informacją „nie, bo nie”. Bez żadnych wyjaśnień i argumentów. Z „górą” nie ma dyskusji. Ostatnio po seansie przedpremierowym rozmawiałem też z księdzem, który był na widowni. Dla niego kwestią trudną do zaakceptowania jest to, że bohaterowie zakładają kamerkę w konfesjonale, czym łamią tajemnicę spowiedzi. Ja uważam, że świat moich bohaterów jest trudny i oni podejmują odważne środki, żeby się z tym światem zmierzyć. 

Reklama
Reklama

No, ale jest jednak tajemnica spowiedzi i swoje grzechy ludzie powierzają duchownemu, Bogu, a nie publiczności wokół.

Ja jakoś nigdy tak o tym nie myślałem. Zawsze traktowałem spowiedź jak wydarzenie, które musi się odbyć, żeby można było uczestniczyć w świętach i istotnych obrzędach. Nigdy nie myślałem, że to coś metafizycznego, objętego tajemnicą. Podświadomie wyczuwałem, że spowiedź, jaką znamy z dzisiejszych czasów, nie istniała u podstaw wspólnoty chrześcijańskiej. Została do niej dodana później, przez ludzi, którzy mieli w tym własny interes. Więc pewnie na filmie odbił się mój własny stosunek do wiary.

Mam wrażenie, że całe pana kino jest bardzo osobiste. W „Cichej nocy” czy „Jak daleko stąd” czuje się klimaty małego miasta, pana pobytów u dziadków na wsi, system wartości, w jakim pan wyrósł. 

Ten świat mnie ukształtował i dlatego mogę opowiadać o nim bez filtra, nawet jeśli ten obraz nie będzie laurką.

Znów przywołam Wojtka Smarzowskiego, który pokazując na ekranie trudne obrazy mówi: „Swoje filmy robię z miłości do Polski”.

Uwielbiam jego filmy i nie mam cienia wątpliwości, że tak właśnie jest. Bo powstają one z niezgody na to, co jest wokół. Ja mam w sobie tę samą niezgodę. Jestem wierny i oddany światu, w którym żyję i mam wrażenie, że to daje mi prawo do bycia wobec niego krytycznym. Gdybym się z nim nie utożsamiał, czułoby się w moich filmach publicystykę.

Czytaj więcej

Russell Crowe w wybitnej roli w „Norymberdze” jako Goering na EnergaCAMERIMAGE

A jest w nich ból…

Raczej właśnie pewien rodzaj niezgody. Nie chcę mówić w kinie, jak być powinno. Po prostu zastanawiam się, dlaczego jest źle. Stawiam pytania, ale nigdy nie daję odpowiedzi.

Reklama
Reklama

Przygląda się pan trudnym związkom rodzinnym, portretuje ludzi, którzy nie nadążyli za transformacją i zostali z rozbudzonymi marzeniami w świecie bez perspektyw albo z kraju wyemigrowali. Gdzieś dotyka pan własnych doświadczeń. „Jak najdalej stąd” zadedykował pan rodzicom, pana brat żyje w Szkocji. Może dlatego pana kino ma w sobie ciepło.

Opowiadam o rzeczach, które mnie poruszyły. Nie oceniam. Oceny należą do polityków i publicystów. Ja wolę zobaczyć w wydarzeniach człowieka i jego osobisty dramat.

Opuścił pan swoją prowincję w kryminale „Hiacynt”.

Ale i tu zadałem sobie pytanie: „Co mogę przez ten film opowiedzieć o sobie?” To jest historia człowieka, który stara się wypełnić wszystkie funkcje, jakie narzuca mu rodzina i społeczność, ale nie czuje się w tym szczęśliwy. I ja mogę się z tym bohaterem utożsamić. On chodzi w mundurze, jeździ innym samochodem i żyje w innych czasach. Jednak rozumiem jego emocje i jego codzienną walkę o siebie.

No właśnie. Zanim został pan reżyserem, przebył pan długą drogę – przez studia aktorskie, grę w teatrach, nawet udział w telenowelach…

Praca w telenoweli była dla mnie istotnym wydarzeniem. Kiedy dostałem się na reżyserię w Katowicach, dzięki trzyletniej pracy w codziennym serialu telewizyjnym miałem techniczną wiedzę dotyczącą organizacji pracy na planie, więc tę część rzemiosła miałem opanowaną i mogłem się skupić na tym, co chcę w filmach opowiadać. To mi bardzo pomogło.

Poza doświadczeniami aktorskimi miał pan już wtedy na koncie autorstwo wielu sztuk teatralnych.

To prawda. Niedawno napisałem kolejną – „Zamknij oczy, Nel”. Będzie miała premierę w Starym Teatrze w Krakowie. To rewizja „W pustyni i w puszczy”, a moja Nel ma 82 lata. 

Muszę pana spytać i o to: przekazanie pana „Ministrantom” dotacji Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej stało się jednym z głównych argumentów do pozbawienia stanowiska szefowej tej instytucji Karoliny Rozwód. Podkreślił to producent Leszek Bodzak, gdy na festiwalu w Gdyni odbieraliście Złote Lwy dla najlepszego filmu roku. To dziwnie świadczy o tym, co dzieje się w naszej kinematografii.

Czytaj więcej

Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości
Reklama
Reklama

Takie mam wrażenie. Chciałbym nawet się na ten temat wypowiedzieć, ale nie mam wglądu w umowy i moja rola w powstawaniu filmu polega na czymś innym. Zresztą chwilę po zakończeniu zdjęć zacząłem kolejną pracę, więc nie miałem ani czasu, ani technicznej wiedzy, żeby analizować meandry umów z Instytutem i zasady w nim panujące. A afera wokół „Ministrantów”? Artykuły dotyczyły rozgrywek polityczno-towarzyskich, a wszystkie zaczynały się od stwierdzeń: „kontrowersje wokół finansowania filmu «Ministranci» Piotra Domalewskiego”. W takiej atmosferze pracowaliśmy. To było krzywdzące i niesprawiedliwe. Dlatego z gdyńskiej sceny dziękowałem producentom z Aurum Film, że będąc przedmiotem bezpodstawnych ataków, stworzyli mi takie warunki, w których mogłem się skupić na robieniu filmu.

Teraz, robiąc film o Grażynie i Jacku Kuroniach, po raz pierwszy portretuje pan w swoim kinie środowisko inteligenckie.

To prawda, ale nie zmieniłem mojego spojrzenia dramaturgicznego. Myślę, że zostałem do tego projektu zaproszony przez Roberta Kijaka właśnie po to, by w filmie skupić się na ludziach. I chyba się udało. A jednocześnie razem z ekipą wykreowaliśmy rzeczywistość, która już nie istnieje. I to było fascynujące. 

 

Czytaj więcej

EnergaCamerimage 2025: Świetne kino w Toruniu

Od premiery „Hiacynta” w 2021 r. zrobił pan „Ministrantów” i kończy film o Kuroniach, stworzył pan serial „Sexify”, reżyserował dwa inne seriale, napisał kolejną sztukę teatralną i złożył do PISF-u projekt następnego filmu. Czyste szaleństwo.

Moje szczęście polega na tym, że ja po prostu lubię robić to, co robię. Komuś radość przynosi gra w tenisa. Ja uwielbiam napisać dobry dialog. Nie jestem w takim stosunku do pracy odosobniony. Po ostatnim klapsie do „Kuroniów”, cieszyliśmy się ze wszystkimi współtwórcami, że dotarliśmy do finału zdjęć, a z drugiej było nam smutno, że ta nasza wspólna praca na planie się kończy, bo wszyscy po prostu to lubimy.

Reklama
Reklama

Nasza kinematografia mocno się w ciągu ostatnich 15 lat zaznaczyła w wyścigach Oscarowych. Mamy najlepsze ekipy techniczne i doskonały sprzęt. A co do zachodnich gwiazd? To już chyba nie jest czas gwiazd.

Paweł Domalewski

Z pana pokolenia coraz więcej osób – operatorów, ale też reżyserów, jak choćby Jan Komasa czy Agnieszka Smoczyńska – robi karierę na Zachodzie. Panu nie marzy się wyjście w świat, mieć gwiazdy w obsadzie, większe szanse na walkę o Oscary? 

Oczywiście, że chciałbym popracować za granicą. Choćby z czystej ciekawości. Na razie jednak całkowicie realizuję się w naszym kraju. Zresztą myślę, że „świat” jest już tutaj. Byłem wychowywany w przekonaniu, że jako kraj kogoś gonimy. Gospodarczo, ustrojowo, finansowo i kulturowo. Wydaje mi się, że już dogoniliśmy i nie ma dokąd biec. Można się realizować tutaj. Pomagają w tym nie tylko kina i międzynarodowe festiwale, ale również serwisy streamingowe. Napisałem scenariusz „Sexify” w swojej kuchni, a serial trafił do kilkudziesięciu milionów odbiorców na każdym kontynencie. Nasza kinematografia mocno się w ciągu ostatnich 15 lat zaznaczyła w wyścigach oscarowych. Mamy najlepsze ekipy techniczne i doskonały sprzęt. A co do zachodnich gwiazd? To już chyba nie jest czas gwiazd. Zresztą ludzie, których ja uważam za gwiazdy, nic nie mówią pokoleniu współczesnych nastolatków. I odwrotnie – ci, których uwielbiają nastolatkowie, mnie są kompletnie nieznani. Mam wrażenie, że kinowa publiczność jest głodna nowych twarzy i nowych bohaterów. Tę tendencję widać na najważniejszych festiwalach. W zeszłym roku Oscara odebrała Mickey Maddison – mało znana aktorka z filmu „Anora”. I ta świeżość jest też siłą „Ministrantów”.

Kilka lat temu spytałam pana o pozafilmowe marzenia. Odpowiedział pan: „Żyć w kraju bez nienawiści, gdzie ludzie się lubią. Mieszkać w domu, nie w blokowisku. Stworzyć swoją kapelę. A i jest jeszcze jedna rzecz, którą zawsze chciałem mieć: wiatrak”. Co się spełniło?

Nic się nie spełniło. Szansa na życie w kraju pozbawionym nienawiści wręcz się oddaliła. Ale i tak uważam się za szczęściarza, bo wierzę, że kiedyś te marzenia się spełnią.

 

 

Reklama
Reklama

W dzieciństwie i wczesnej młodości był pan ministrantem…

Tak, w kościele w Łomży służyłem do mszy przez 12 lat. Choć traktowałem to raczej jako pewien rodzaj funkcji technicznej. Razem z grupą rówieśników pomagałem księdzu, żeby na ołtarzu odbyła się „ceremonia”. Bardziej interesowało mnie bycie na zapleczu tego nazwijmy to „eventu”, niż na widowni. 

Pozostało jeszcze 97% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Film
Russell Crowe w wybitnej roli w „Norymberdze” jako Goering na EnergaCAMERIMAGE
Film
„Wartość sentymentalna” ma najwięcej nominacji do Europejskich Nagród Filmowych
Film
EnergaCamerimage 2025: Świetne kino w Toruniu
Film
EnergaCAMERIMAGE 2025. Toruń wita mistrzów kamery
Materiał Promocyjny
Jak budować strategię cyberodporności
Film
Guillermo del Toro: Wszyscy są choć trochę dobrzy
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama