"Rzeczpospolita": „W rytmie marzeń" według powieści Clemensa Meyera o młodych Niemcach, którzy wchodzą w życie po upadku muru berlińskiego, to film bardzo anarchistyczny.
Andreas Dresen: Taki był tamten czas. Chciałem opowiedzieć historię kilku chłopaków, którzy przechodzą przyspieszony kurs dojrzewania. Nie chcę przekazywać żadnych prawd objawionych, mówię o tym, co przeżyliśmy, i namawiam widza, by zagłębił się w ten świat i sam uznał, co jest w nim dla niego interesujące.
Bardzo sugestywnie pokazał pan Lipsk lat 90. Trudno było go dzisiaj odtworzyć?
Dopiero gdy stajemy wobec takiego wyzwania, zdajemy sobie sprawę, jak długą drogę przeszliśmy. Odtworzenie wschodnich Niemiec sprzed ćwierć wieku to zadanie przypominające kreowanie rzeczywistości z początku wieku XIX czy XX. Po prostu kino historyczne. Wszystko dziś wygląda inaczej. Ulice, samochody, wystawy sklepów, neony, restauracje, kluby, wreszcie ludzie. Choć muszę przyznać, że klimaty lat 90. znaleźliśmy jeszcze na przedmieściach Lipska. Smutne, szare bloki z odrapanymi murami, brudne bary. Najbardziej nam jednak zależało, by uchwycić ducha tamtego czasu. Chłopaki z naszego filmu mają poczucie, że zaczyna się nowa era.
A jaki był tamten czas dla pana? Nie był pan wtedy wiele starszy od swoich bohaterów.
Miałem 26 lat, rosłem w dawnej NRD i zdążyłem się zaadaptować do rzeczywistości. Po upadku muru musiałem przeorganizować całe swoje życie, bo nagle wszystko stało się inne. I zagubiliśmy się. Wschodnioniemieckie społeczeństwo nie miało wolności, ale szło utartymi ścieżkami. Wychowawcy w szkole starali się przystosowywać dzieci „do życia w społeczeństwie socjalistycznym". Pamiętam, że nawet był w szkole przedmiot o podobnej nazwie. Nie mieliśmy wolności, ale czuliśmy się bezpieczni. A potem nagle nasz poukładany świat runął. Czuliśmy się jak ryby, które ktoś wyjął z akwarium i wpuścił do oceanu. Mieliśmy nieograniczone możliwości, mogliśmy pływać, jak i dokąd chcieliśmy. Ale wokół były rekiny czyhające, żeby nas pożreć. Wolny świat jest cudowną przygodą, ale niesie ze sobą niebezpieczeństwa.
Transformacja niemiecka była podwójnie trudna, nie tylko zmieniał się ustrój, ale również łączyło się państwo.
Na początku zawsze można było poznać, kto jest skąd. Ludzie z byłej NRD inaczej się ubierali i zachowywali, ale przede wszystkim mieli inną mentalność. Dzisiaj już nie czuje się tych podziałów. Uznajemy te same wartości, mamy podobną energię. W Berlinie ludzie wciąż pamiętają, gdzie stał mur, ale i tu różnice się zacierają. Ludzie się mieszają, moja partnerka wychowała się w Berlinie Zachodnim. Powoli zaczynamy zapominać, że kiedyś to był podzielony kraj. Jak wymrze moje pokolenie, nie zostanie już po tym podziale żaden ślad.