Siadł Sarmata na ławie i liczy. Nie zna się na pieniądzach, a chce ocenić kryzys finansowy. Wie, że trzeba zasiać, żeby zebrać i sprzedać. Czerepem szlachciury chce pojąć nowojorskich bankierów, potomków karczmarzy z rodzinnej wsi, którzy go przerastają sprytem o głowę. Albo dwie. I tak zaczyna rachunek cudzego sumienia:
Co bardziej przenikliwi klienci Bernarda Madoffa musieli podejrzewać, że wypłaca im się sute dywidendy z nowych wpłat kolejnych inwestorów, miast z udanych operacji na giełdzie. Matematyczny model, który „kochany Bernie” podał w prospekcie swojego funduszu, nie zapewniał tak wysokich zysków. Dochody były za dobre, żeby były prawdziwe. Ale były za wysokie, żeby z nich zrezygnować. Mądrzejsi inwestorzy brali udział w piramidzie Ponziego, czyli rabunku, przejmując pieniądze inwestorów naiwnych. Jednak nie pójdą do więzienia, bo to nie oni złamali prawo stanowione, ale Madoff. Złamali jednak prawo moralne: bez pracy nie ma kołaczy.
[srodtytul]***[/srodtytul]
Tylko czy to rozumowanie przynosi Sarmacie ulgę moralną? Sam wyrósł na pańszczyźnie chłopa. Miał kołacze bez pracy. Dalej więc tłumaczy kryzys, marszcząc czoło, a każdy punkt wywodu oznacza uniesionym palcem dla łatwiejszej pamięci.
Giełda gromadzi kapitał na trafne inwestycje. To raz – podnosi kciuk. Kupujesz udziały w spółkach i je trzymasz, biorąc dywidendy. Albo czekasz na taki rozwój spółki, żeby sprzedać swe udziały drożej, niż kupiłeś. W jakimś momencie gry giełdowej kończy się wkład kapitału w realną gospodarkę a zaczyna spekulacja. Nie umiesz określić granicy między inwestycją a skubaniem naiwnych, gorzej poinformowanych, ale wiesz, że istnieje. Żeby zyskać, musisz ograć słabszych na umyśle.