Brazylijczycy z tych wyliczeń śmieją się do rozpuku. Za 40 lat? Kto w ogóle myśli, co będzie za 40 lat? Teraz liczy się czas dzielący Brazylię od trzech wydarzeń: tegorocznych wyborów prezydenckich i dwóch wielkich sportowych imprez – mundialu w 2014 r. i olimpiady w Rio de Janeiro dwa lata później. A prezydent Luiz Ignacio da Silva, popularnie nazywany Lulą, mówi: – Strach pomyśleć, co by się działo z naszą gospodarką i realem, przy dzisiejszych kłopotach Grecji, gdyby nasza gospodarka nie była tak silna. Z pewnością bylibyśmy już bankrutem. Zbliżające się wybory prezydenckie, w których da Silva nie może już startować, nie budzą emocji. Mało kto już pamięta, że kiedy w 2002 r. było oczywiste, że wybory wygra lewicowy kandydat, brazylijski biznes szykował się do pakowania manatków, a pieniądze wypływały za granicę szerokim strumieniem. Wydawało się oczywiste, że Lula rozszerzy strefę lewicowych w Ameryce Łacińskiej i dołączy do braci Castro i Wenezuelczyka Hugo Chaveza.
Nic takiego się nie stało. Da Silva, który nauczył się czytać, kiedy miał dziesięć lat, a edukację zakończył w piątej klasie, zapełnił szkoły dziećmi z biednych rodzin. Po prostu płacił rodzicom za to, że dzieci chodzą do szkoły. Teraz ktokolwiek wygra wybory, ma ułatwione zadanie: po prostu nic nie zepsuć. – Rozmawiałem już z Dilmą Roussef (namaszczona przez prezydenta na jego następczynię – red.). Zapewniła mnie, że nie zamierza zmieniać polityki gospodarczej – mówił na spotkaniu z dziennikarzami Henrique Meirelles, prezes brazylijskiego banku centralnego. Jego zdaniem wszyscy kandydaci wiedzą, że społeczeństwo chce stabilizacji. Zaznacza jednak, że któremuś z kandydatów może przyjść do głowy manipulowanie kursem reala, by trochę osłabić walutę. – To natychmiast przyniesie skok inflacji, z którą Brazylia przegrała już niejedną wojnę – ostrzega Meirelles. Jego obawy podzielają inni ekonomiści. Nie są pewni, czy następca Luli nie będzie chciał szukać szybkiego sukcesu, dewaluując reala. Tegoroczny cel inflacyjny rządu to 4,5 proc. Ale ostatnio okazało się, że od początku roku ceny konsumpcyjne wzrosły już o 5,41 proc. Meirelles nie ukrywa, że w tej sytuacji nie ma innego wyjścia jak "podjęcie odpowiednich kroków". To oznacza, że stopy znów wzrosną z i tak już wysokich 9,5 proc.
Rzeczywiście waluta brazylijska z kursem 1,7 reala za dolara jest bardzo mocna. Rachunki w restauracjach Sao Paulo dorównują tym w Nowym Jorku. Żywność jest piekielnie droga. Za jedno mango w sezonie trzeba zapłacić półtora dolara, tyle samo za kilogram pomarańczy, które gniją w sadach. Ceny w sklepach z konfekcją są porównywalne z europejskimi, tyle że jakość nie ta. Para butów z jesiennej wyprzedaży to wydatek przynajmniej 70 – 80 dol. A w produkcji butów i skórzanej galanterii Brazylijczycy nadal są potęgą, tyle że przy takich cenach ta potęga szybko się skurczy.
[srodtytul]Dwie grupy kibiców[/srodtytul]
- Dzisiaj w Brazylii wydarza się zbyt wiele dobrego jednocześnie – mówi Ricardo Amorim, były dyrektor banku WestLB w Nowym Jorku. Nie ukrywa, że znacznie bardziej interesująca jest dla niego praca konsultanta w Brazylii, niż nowojorskiego bankiera. – Brazylia nigdy jeszcze nie miała tak wielkich szans, jak będzie miała przez wiele kolejnych lat – uważa Amorim. Brazylia ma dwie grupy kibiców. Tych, którzy żyją tegorocznymi mistrzostwami świata w RPA i na co dzień ubierają się w jaskrawo żółte koszulki narodowej reprezentacji, a ich dzieci nie uznają innych zabawek niż lampart Zukumi (maskotka mistrzostw). I takich, którzy uważają, że to obie imprezy, które dopiero odbędą się w Brazylii, dadzą tak ogromny impuls do rozwoju, że reformy Luli rzeczywiście okażą się nieodwracalne.
Stadiony są odbudowywane i odnawiane. Remontowane są drogi i mosty, bo to daje pracę. Podobno w największym parku Sao Paulo można bez obaw iść wieczorem na spacer. Podobno. Za to z pewnością na plaży Copacabanie w Rio nie można mieć na ręku nawet zegarka. I nie do pomyślenia jest wycieczka do którejś z otaczających to miasto faveli. Według oficjalnych danych łącznie w Rio i Sao Paulo policja zastrzeliła nie mniej niż tysiąc osób. Wiele z tych incydentów wyglądało wręcz na egzekucję. Rynek pracy jest regulowany ustawami wzorowanymi na etatystycznej polityce Mussoliniego. Zwolnienie pracownika jest tak drogie, że nadal wielu przedsiębiorców woli ich nie przyjmować, kwitnie więc praca na czarno. Firma doradcza McKinsey & Co szacuje szarą strefę w tym kraju na 40 proc. PKB.