Po dziesięciu latach budowy okręt, który miał być dumą Marynarki Wojennej, nie dość, że jest coraz bardziej kosztowny, to staje się także coraz bardziej technologicznie przestarzały.
Wiadomo już, że nie będzie to dochodowe przedsięwzięcie Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Kiedy uruchamiano tzw. projekt 621 i adaptowano do polskich wymagań niemieckie założenia konstrukcyjne wykorzystujące technologie stealth, planowano budowę siedmiu okrętów. Ale już rok po uroczystym położeniu stępki przez premiera Leszka Millera w 2001 roku z braku funduszów MON zrezygnowało z pięciu korwet.
Przygotowania w stoczni ruszyły, zainstalowano nowe maszyny, ale potem i te okrojone zamiary okazały się ponad siły budżetu. Dziś plan zakłada wodowanie jednego okrętu po 2010 roku. Jeśli pierwszy gawron przejdzie pomyślnie morskie testy, MW będzie mogła zlecić budowę kolejnej jednostki. Złośliwi komentują, że wykonanie niewielkiego okrętu 90-metrowej długości, o wyporności ok. 2 tys. ton, zajmuje naszym wojskowym inwestorom tyle, ile francuskim stoczniowcom budowa lotniskowca.
Robertowi Rochowiczowi, ekspertowi w dziedzinie morskich broni w fachowym piśmie „Nowa Technika Wojskowa”, nie chce się nawet żartować. – Koszty budowy jednego okrętu urosły do astronomicznych rozmiarów, bo miliony trzeba było wydać na przygotowanie produkcji okrętu powstającego w jednym egzemplarzu. Kalkulacje opłacalności robione dla siedmiu jednostek wzięły w łeb – mówi.
Sytuacja jest jednak poważna z innego względu. Większość naszych bojowych okrętów, w tym dwie używane fregaty klasy Oliver Hazard Perry, przejęte w latach 90. od Amerykanów, skończy techniczny żywot w połowie przyszłej dekady. Jeśli nie pojawią się na horyzoncie nowsze okręty podwodne, liniowe i niszczyciele min, wojenne porty RP opustoszeją.