Kazimierz Dadak: 750 mld euro - mity a rzeczywistość

W zamian za nie więcej niż 9 mld euro rocznie przez cztery lata proponuje się Polsce faktyczne wyzbycie się ochrony suwerenności, jaka przysługuje na mocy Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej.

Aktualizacja: 23.06.2020 15:05 Publikacja: 23.06.2020 14:35

Kazimierz Dadak: 750 mld euro - mity a rzeczywistość

Foto: Bloomberg

Komisja Europejska (KE) ogłosiła pakiet pomocowy mający na celu zwalczenie skutków pandemią koronawirusa. Jego całkowita wartość opiewa na 750 mld euro, z czego 500 mld ma być w postaci dotacji, a 250 mld euro – pożyczek. Bliższa analiza tego programu wykazuje, że ma on niesłychanie ograniczony charakter. Po pierwsze, rzeczywisty rozmiar subwencji wynosi zaledwie odrobinę ponad 300 mld euro. Kwota 500 mld, którą operuje przewodnicząca KE, a za nią praktycznie wszystkie media, jest wartością brutto, podczas gdy pieniądze nie rosną na drzewach, nawet w tak wspaniałym tworze jak UE. Każde euro dotacji musi pochodzić od jakiegoś płatnika, zaś w ramach tej propozycji, z wyjątkiem Luksemburga, każdy biorca jest jednocześnie dawcą.

Przejdźmy zatem od razu do wartości netto. W wartościach bezwzględnych najwięcej pieniędzy (netto) wpłynie do Hiszpanii (82,2 mld euro), potem Włoch (56,7 mld euro), Polski (36,0 mld euro) i Grecji (33,4 mld euro). Powyższe dane wskazują na to, że głównym celem tego programu jest ratowanie strefy euro, w szczególności Hiszpanii i Włoch. Te dwa kraje otrzymają około 46 proc. wszystkich dotacji netto. Natomiast, Polska ma otrzymać netto 36,0 mld euro, a nie 64,5 mld, bo oczekuje się od nas wkładu w wysokości 28,5 mld euro.

Oczekiwane korzyści maleją w istotny sposób, jeśli się weźmie po uwagę kilka innych faktów. Po pierwsze, pozyskiwanie funduszów ma być rozciągnięte w czasie: po jednej czwartej rocznie w latach 2021-2024.

Po drugie, to nie będą pieniądze, które będzie można wydać w dowolny sposób, KE z góry określa cele – zielony ład i cyfryzacja. KE szacuje „niedostateczny poziom inwestycji” w tych sektorach w dwu najbliższych latach na 1,2 bln euro, zatem w samej rzeczy ogłoszony program ma niewiele wspólnego z ratowaniem UE przed skutkami kryzysu, a bardzo dużo z priorytetami klimatycznymi. Przystanie na propozycję z 27 maja byłoby zatem równoznaczne z dalszym wyzbywaniem się suwerenności gospodarczej na rzecz Brukseli, bo coraz więcej pieniędzy będzie przechodzić przez „centralę”.

Po trzecie, pożytki z owych 300 mld euro dotacji netto i 250 mld euro pożyczek będą w wielkim stopniu zależeć od tego, czy pieniądze te będą wydane na towary i usługi wytwarzane w danym kraju, czy też importowane. Jeśli importowane, to w rzeczy samej korzyści będą głównie przypadać tym krajom, które te towary i usługi produkują, a nie krajom, do których wpłyną te subwencje i które zaciągną pożyczki za pośrednictwem KE.

Po czwarte, dotacje mają wynieść 451 ml euro, bowiem 49 mld ma pochodzić z Europejskich Funduszów Strukturalnych i Inwestycyjnych oraz Programu InvestUE, które miały być nieodłączną częścią kolejnej perspektywy na lata 2021-2027. Zatem mamy do czynienia z „przeksięgowaniem” 49 mld euro z nowej perspektywy do pakietu pomocowego.

Po piąte, kraje, które nie są członkami strefy euro zaciągną ryzyko walutowe, ponieważ pożyczki uzyskiwane za pośrednictwem KE będą denominowane w euro, podczas gdy dochody tych krajów są denominowane w lokalnej walucie. Jeśli złoty osłabnie, to koszt zwrotu tych długów wyrażony w złotych wzrośnie i tym samym uzyskane korzyści spadną. Wszyscy możemy stać się „frankowiczami”.

Po szóste, to co KE przedstawiła 27 maja jest zaledwie propozycją, która jest przedmiotem dalszych negocjacji i ostateczna wersja musi być zatwierdzona przez wszystkie państwa członkowskie. Heiko Maas, minister spraw zagranicznych Niemiec, bez ogródek stwierdził, że do osiągnięcia ostatecznego porozumienia jest jeszcze bardzo daleka droga. Powyższe należy rozumieć jako zapowiedź, że m.in. owe 36,0 mld euro, które dziś się Polsce obiecuje, to jest maksimum. Biorąc pod uwagę jak bardzo napięte są stosunki Warszawa-Bruksela, jak mało mamy do powiedzenia w sprawach ogólnoeuropejskich i jak Bruksela nieustannie mówi o powiązaniu unijnych funduszów z „przestrzeganiem praworządności”, trudno jest mieć wątpliwości co do ostatecznych korzyści, jakie mogą nam przypaść.

Na koniec rzecz najważniejsza: omawiana inicjatywa KE jest próbą dokonania zmiany „od kuchni” w Traktacie o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej (TFUE). Traktat ten jasno określa, że „budżet [KE – K.D.] jest finansowany całkowicie z zasobów własnych (art. 311)” i głosi, że budżet na każdy rok „powinien być zrównoważony w odniesieniu do dochodów i wydatków (art. 310, par. 1)”. Do tej pory interpretacja tych ograniczeń była jednoznaczna: KE nie ma prawa wypuszczania dłużnych papierów wartościowych. Natomiast, propozycja z 27 maja nie ukrywa, że w latach 2021-2024 KE wypuści obligacje o łącznej wartości 750 mld euro, a zatem w latach 2021-24 będzie mieć poważne deficyty.

Jeśli propozycja KE z 27 maja zostanie przyjęta, to fakt ten pociągnie za sobą nadzwyczaj doniosłe konsekwencje. Po pierwsze, kraje członkowskie praktycznie wyrażą zgodę na to, że UE przestaje być organizacją kierująca się w swej działalności prawem (traktatami), lecz potrzebami danej chwili. Mówiąc wprost, zostałby zalegalizowany stan faktyczny, że w UE ponad wszystko liczy się interes wielkich, że najważniejsze decyzje zapadają na linii Berlin-Paryż, zaś Bruksela jest pasem transmisyjnym do przekazywania i wcielania w życie tych decyzji.

Po drugie, wypuszczenie obligacji przez KE jest równoznaczne z przyjęciem zasady solidarnego podziału ryzyka, bowiem jeśli jakieś państwo członkowskie odmówi spłaty swych zobowiązań w stosunku do KE, to te zobowiązania są automatycznie przejmowane przez inne kraje członkowskie. Mówiąc wprost, w przypadku ogłoszenia niewypłacalności przez Włochy, Hiszpanię czy Grecję, Polska partycypowałaby w spłacie ich długów.

W sumie, w zamian za nie więcej niż 9 mld euro rocznie przez cztery lata proponuje się Polsce faktyczne wyzbycie się ochrony suwerenności, jaka nam przypada na mocy Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej, przekazanie KE jeszcze większego zakresu kompetencji w sprawach gospodarczych i przyjęcie ryzyka na wypadek bankructwa członków UE. Nie bez powodu niektóre kraje naszego regionu, Węgry, Czechy i Estonia sceptycznie podchodzą do tej propozycji.

Autor jest profesorem finansów i ekonomii na Hollins University w USA.

Poglądy wyrażane przez autorów tekstów publicystycznych goszczących na rp.pl nie zawsze odzwierciedlają stanowisko redakcji „Rzeczpospolitej”

Komisja Europejska (KE) ogłosiła pakiet pomocowy mający na celu zwalczenie skutków pandemią koronawirusa. Jego całkowita wartość opiewa na 750 mld euro, z czego 500 mld ma być w postaci dotacji, a 250 mld euro – pożyczek. Bliższa analiza tego programu wykazuje, że ma on niesłychanie ograniczony charakter. Po pierwsze, rzeczywisty rozmiar subwencji wynosi zaledwie odrobinę ponad 300 mld euro. Kwota 500 mld, którą operuje przewodnicząca KE, a za nią praktycznie wszystkie media, jest wartością brutto, podczas gdy pieniądze nie rosną na drzewach, nawet w tak wspaniałym tworze jak UE. Każde euro dotacji musi pochodzić od jakiegoś płatnika, zaś w ramach tej propozycji, z wyjątkiem Luksemburga, każdy biorca jest jednocześnie dawcą.

Pozostało 89% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację