Szacunki bazujące na wypłatach kieszonkowego nie uwzględniają bowiem funduszy, które spora część dzieci i nastolatków dostaje przy różnych okazjach od cioć, wujków i dziadków. Nierzadko są to kwoty przekraczające miesięczne wypłaty od rodziców, zwłaszcza w rocznikach pierwszej komunii, gdy dzieci na podwórkach licytują się na zawartość kopert rzędu kilku tysięcy złotych.

W dodatku prawdziwa siła ekonomiczna młodych konsumentów może być jeszcze większa, biorąc pod uwagę ich wpływ na decyzje zakupowe całej rodziny. I to już od pierwszych dni życia – jak w przypadku mojego kuzyna, który po narodzinach potomka zamienił sportowy hatchback na rodzinne kombi. Dalej idzie jak z płatka – wystarczy spojrzeć na maluchy w marketach wpychające do koszyków z rodzinnymi zakupami różne łakocie i zabawkowe nowości, a potem na nastolatki mające często decydujący głos w wyborze sprzętu komputerowego czy telewizora do domu.

Tak dużej mocy finansowej nie powinno się zostawiać samej sobie. Potrzebna jest edukacja, np. ta dotycząca zdrowego żywienia. Niepokoją statystyki, według których polskie kieszonkowe idzie głównie na słodycze i napoje. Niepokoją szczególnie na tle danych Światowej Organizacji Zdrowia, według której w Polsce w ostatnich 20 latach trzykrotnie wzrosła liczba dzieci z nadwagą, a polskie 11-latki są nawet grubsze niż ich rówieśnicy w Europie i USA.

Warto zainwestować również – może już w programie przedszkolnym – w edukację ekonomiczną naszych dzieci. Już od małego można uczyć maluchy oszczędzania, a zwłaszcza zasady, że planując z rozmachem wydatki, dobrze jest z góry zaplanować, skąd wziąć na nie pieniądze. Jak dzieci dorosną, może zdecydują się na karierę w biznesie. A jeśli wybiorą karierę w polityce – tym bardziej taka lekcja będzie jak znalazł.