W tamtej minireformie był racjonalny element: likwidacja najmniejszych, często cherlawych sądów, które zajmowały się ułamkiem spraw. Tym razem reforma ma dotknąć wszystkich sądów.

Z trzech szczebli (bez SN), mają zastać dwa: zamiast 11 sądów apelacyjnych byłoby ich ponad 40, a zamiast 45 okręgowych – 170. Za to 321 sądów rejonowych, które rozpatrują lwią część spraw i w większości ostatecznie, wchłonęłyby sądy okręgowe. Miałyby orzekać jako pierwsza instancja, a apelacyjne jako druga – tłumaczy MS.

Przyznam, że nie wiem, co ma być w tym dobrego. Nie ma bowiem takiego zawodu ani takiego pracodawcy, który młodemu stażem pracownikowi przydzielałby takie samo zadanie jak doświadczonemu. Czym innym jest sprawa o 50 zł zaległych opłat za komórkę, a czym innym rangi Amber Gold czy o morderstwo.

Chyba że w nowych sądach podzielimy sędziów na dwie grupy: młodszych do spraw drobniejszych i starszych – do ważniejszych. Skąd jednak do tych nowych sądów – w znacznie mniejszych miejscowościach, bez zasobów prawniczych – wziąć doświadczonych sędziów. Sędziowie np. z Łodzi będą musieli dojeżdżać, np. do SO w Płocku, aby go zasilić, ale co będzie, gdy w Płocku powstanie sąd apelacyjny? Przyśpieszone awanse? Ale awans sam w sobie nie czyni większego specjalisty, zwiększa natomiast koszty, choćby na pensje.

Podobnie jak Jarosław Gowin, obecne MS chce najwyraźniej zmniejszyć liczbę sądów. To dobra myśl, ale porażka poprzednika powinna być nauką, że nie można występować z nieprzemyślaną reformą, zwłaszcza tak szeroką. Nie można dopuścić do zamieszania wśród 10 tys. sędziów, z których większość ciężko pracuje. Chodzi o to, aby efekty ich pracy były większe. Nie udało się to 20 poprzednikom Zbigniewa Ziobry, zadanie zatem jest trudniejsze niż przesuwanie i awansowanie sędziów i sądów.