Prawie dokładnie pięć lat temu wieczorem stałem w zbyt małej jak na ogromną liczbę gości sali w Reducie Banku Polskiego, nieopodal placu Teatralnego w Warszawie. Mam do dziś film, który nagrałem wtedy komórką: rozentuzjazmowany tłum skandujący „Andrzej Duda!" i prezydent elekt, przepychający się między ludźmi w drodze na scenę, chyba jeszcze nie do końca wierzący w swoje zwycięstwo.
Jak wielu państwowców i konserwatystów znużonych, zniesmaczonych, czasami przerażonych jakością rządów PO i PSL sądziłem, że będzie to początek odnowienia państwa według dobrych, konserwatywnych właśnie wzorców. Owszem, wiadomo było, jakie PiS ma wady – sam pisałem o nich wielokrotnie jeszcze przed majowymi wyborami i potem przed październikową elekcją. Nic jednak nie zapowiadało takiej katastrofy, jaka ostatecznie nastąpiła.
Pięć lat później muszę uczciwie przyznać sam przed sobą: jeśli państwo było chore – a to akurat PiS diagnozował jak najsłuszniej – to zaczynam sobie zadawać pytanie, czy lekarstwo nie okazało się gorsze niż choroba, którą miało wyleczyć.
Nie jest tak, jak dziś twierdzą zwolennicy twardej antypisowskiej linii, że wszystko od początku było wiadomo i że niemal od pierwszego momentu zgwałcono konstytucję i demokrację. Nie – jednym z największych nieszczęść minionych pięciu lat było to, że opozycja od początku rządów PiS uderzyła w maksymalnie histeryczny ton. Dlatego dziś brakuje jej już określeń na opisanie tego, co się dzieje. Bo kogo ruszy powtarzana po raz setny fraza o śmierci demokracji? Zwłaszcza że demokracja w Polsce nie umiera – ona może się tylko stać demokracją, by tak rzec, ukierunkowaną w jedną stronę. Systemowo połowiczną.
Populizm, paternalizm...
Długa jest lista powodów, dla których konserwatysta po tych pięciu latach mówi sobie: ta władza zmarnowała szansę na naprawę państwa. Niemal nic z tego, co działało źle, nie naprawiono, a wiele dodatkowo popsuto.