Destrukcja nauki i uniwersytetu

Ponieważ uczelnie w myśl reformy ministra Gowina mają „porządnie kształcić", skutkiem ustawy będzie likwidacja szkół prowincjonalnych – twierdzi socjolog.

Aktualizacja: 25.03.2019 18:52 Publikacja: 25.03.2019 18:35

Ireneusz Krzemiński

Ireneusz Krzemiński

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski

Od publikacji pierwszego projektu reformy szkolnictwa wyższego i nauki ministra Jarosława Gowina nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że tyle głosów go chwali. Nawet zebranie rektorów w zasadzie uznało projekt za interesujący i pełen dobrych rozwiązań. Teraz, gdy projekt zmienił się w program realizacji nowego modelu uniwersytetu, nie mam wątpliwości, że odpowiada on bardzo wielu rektorom. Daje im bowiem w zasadzie nieograniczoną albo minimalnie ograniczoną władzę nad uczelniami. Co pokazuje marzec 2019 na temat wdrażania reformy i możliwych skutków?

Po pierwsze, pokazuje ukryty kierunek tej reformy. Poprzednia, i tak niedawna, reforma minister Kudryckiej zamieniała instytucje nauki w rodzaj korporacji opartej na różnych zasadach indywidualnej oraz grupowej punktacji. Punkty za publikacje, najlepiej za artykuły w anglojęzycznych pismach (najwyżej ocenianych), a najgorzej za książki humanistów i naukowców społecznych, punkty za konferencje, punkty za upowszechnianie wiedzy, punkty, punkty, punkty za punkty... Przede wszystkim indywidualne, ale poszczególne instytucje też były oceniane, niemal tak, jak oddziały krajowe czy regionalne globalnych spółek, które mają punkty.

Może najmniej zmieniło się uzyskanie stopnia licencjata i magistra, odbywające się we własnej uczelni, z własnymi profesorami, z jasnym i prostym regulaminem. Uzyskanie tytułu doktora, a szczególnie doktora habilitowanego, skonstruowano – rzekomo w obronie szans kandydatów – całkowicie biurokratycznie, odcinając wychowanków instytutów czy katedr od ich własnego środowiska. Uzyskanie doktoratu czy habilitacji zawsze było w środowisku naukowym ważnym wydarzeniem – miało cechy rytuału przejścia. Nowe przepisy zniszczyły ten społeczny rytuał. Habilitacja odbywa się – w pewnym sensie – jak rodzaj sądu kapturowego, bo habilitant tylko ze szczególnych powodów może być zaproszony na obrady komisji. Oczywiście, zgodnie z duchem pseudodemokratycznej biurokracji ma prawo się odwoływać i może to czynić z różnych powodów, nawet kilkakrotnie, co daje poczucie całkowitej względności efektów pracy umysłowej.

Wycinka małych uczelni

Cóż więc zaproponował Jarosław Gowin ze swymi doradcami? Otóż ustawa została skonstruowana niemal odwrotnie niż ustawa Barbary Kudryckiej. O ile Kudrycka narzuciła sieć biurokratyczną na wszystko, co się w nauce ruszało, o tyle Gowin w treści ustawy narzucił pozornie niewiele. Wspomniane już olbrzymie rozszerzenie władzy rektora, powołanie rady uczelni, w zasadzie spoza uczelni, o dużych, ale niejasnych uprawnieniach, powołanie szkół doktorskich – instytucji, o której nikt nigdy w Polsce nie słyszał, chyba że przywołać czasy stalinowskie oraz reorganizację uniwersytetów z podziałem na uczonych od dydaktyki i uczonych od badania, czyli „prawdziwych" naukowców. No i jeszcze reorganizacja nauki ze względu na „dyscypliny". W dodatku ministerstwo stworzyło proste prawne procedury łączenia się szkół wyższych, a także tworzenia jakby korporacji naukowych oraz – to już była kontynuacja pomysłu Kudryckiej, z której się wycofała – budżetowego promowania uczelni dużych i wysoko punktowanych (bo punktacja, bynajmniej, nie znikła!), a zgoła wycofania finansowania szkół i instytucji, które nie osiągną oceny najwyższej.

Co najważniejsze, ustawa nie ustaliła żadnej struktury organizacji uniwersytetu czy jakiejkolwiek szkoły wyższej, choć wiadomo było, że im więcej cenionych (punktowo) profesorów i więcej dziedzin, tym dla uczelni lepiej.

Tutaj pierwsza sprawa: ponieważ uczelnie mają „porządnie kształcić", prawie pewnym skutkiem ustawy będzie likwidacja szkół prowincjonalnych, które nie osiągną stopnia A (symboliczna granica jakości), czyli w zasadzie – niemal wszystkich. Owszem, mogą się łączyć – ale jeśli mają robić to racjonalnie, to jedyną drogą jest przyłączenie się do możliwie dużej szkoły w dużym mieście i o potencjale dobrej punktacji! W terenie zostaną więc co najwyżej pojedyncze kierunki jako swego rodzaju macki naukowe głównego ośrodka.

Fikcyjne konsultacje

Sprawa najważniejsza, już widoczna gołym okiem, to kwestia oddania – rzekomo – samym środowiskom naukowym władzy w ustalaniu własnego statutu i regulaminów. Podstawowa wiedza socjologiczna wskazuje, że nie da się w czasie kilku miesięcy dokonać wspólnych i demokratycznych ustaleń w środowisku, które skupia kilka tysięcy osób. Na przykład na Uniwersytecie Warszawskim jest to prawie 4 tys. pracowników naukowych, a z pracownikami administracji – niemal dwa razy tyle. W dodatku przebiegają w tej społeczności różne podziały, nie tylko ze względu na racjonalne interesy. Można z góry założyć, że decydujące znaczenie będą miały dokumenty i ustalenia przygotowane przez rektora i Senat, ale w Senacie uczelni rektorzy na ogół mają swych popleczników, dobrze przygotowanych do wsparcia rektorskich inicjatyw. Owszem, na UW zorganizowano cały system konsultacji – także kilka ogólnych zebrań pracowników, na których zgłaszano konkretne postulaty. Jak się szybko okazało, nawet takie, które były przegłosowane przez salę, wcale nie znalazły się w dokumentach stosownych komisji, powołanych do uporządkowania rozwiązań.

Natomiast prosty postulat podziału nauki na dziedziny, a nie – jak to było dotychczas – na różne kierunki nauczania, spowodował falę konfliktów. I to konfliktów niespodziewanych w środowiskach dotąd dość pokojowych. Na przykład historyków. To dostojny, niemal klasyczny wydział, ale skupia zarówno badaczy starożytności, mediewistów, jak i archeologów czy badaczy „żywej historii". I naraz się okazało, że badacze, którzy pracują w terenie, w zasadzie powinni wejść we współpracę z całkiem innymi uczonymi niż historycy! Bo metody pytania ludzi czy dokonywanie obserwacji terenów historycznych lokuje ich bliżej etnografów czy socjologów niż badających starodruki mediewistów...

Im więcej takich konfliktów w ramach dotychczasowych wydziałów, tym lepiej dla... rektoratu i pomysłów „odgórnych". A wiadomo, że od lat tzw. demokracja wewnętrzna instytucji naukowych staje się coraz bardziej rzekoma. Ustawa Gowina, choć pozornie niczego „nie narzuca", stwarza warunki do jej całkowitej likwidacji.

Nauka – cel sam w sobie

W dodatku, skoro w sprawach personalnych rektor ma mieć zagwarantowane prawo decydowania, pracownik traci możliwości odwoływania się i znajdowania sojuszników na różnych szczeblach strukturalnych. Nie mówiąc już o tym, że ustawa w wyraźny sposób ogranicza znaczenie związków zawodowych – a w praktyce tym bardziej ich możliwości są ograniczone, gdyż na uczelniach do związków zawodowych należy niewielki odsetek naukowych pracowników.

Jest jeszcze sprawa tzw. szkół doktorskich. Szczególnie na niektórych uniwersytetach amerykańskich istniały i istnieją takie rozwiązania, u nich obrośnięte tradycją. W pewnym momencie – również na fali komercjalizacji nauki i nauczania – stały się popularnym pomysłem, aczkolwiek na Zachodzie nie wszędzie wprowadzonym. Obecnie wszędzie na świecie, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi, duch korporacyjno-komercyjnych zmian w nauce jest w galopującym odwrocie. W Polsce – najpierw reforma Kudryckiej, a teraz reforma Gowina – wprowadza go z całą mocą i pewnością siebie. W chwili obecnej na każdej chyba uczelni panuje kompletny chaos, zawieszono przyjęcia na studia doktoranckie, a być może nie odbędzie się nabór na różne studia licencjackie czy magisterskie, bo do uchwalenia stosownego statutu uczelni jeszcze daleko. Jego przyjęcie nie będzie proste, bo można założyć, że protesty pojawią się, gdy będzie gotowy jego projekt, skoro wcześniej nie stworzono efektywnej, oddolnej metody budowania jego treści.

Co więc z tego wynika? Po pierwsze, duch centralizacji, i – jak się okazuje – tak pomyślany, aby dokonał się własnymi rękami środowisk akademickich. Po drugie – ewidentne ograniczenie dostępności studiów wyższych i to na wszystkich poziomach. Szczególnie drastycznie, zapewne, na poziomie doktorskim, czyli poziomie trzecim nauczania, jak to się nazywa biurokratycznie. Dowodzi się, że dotychczasowe studia doktoranckie (na które dobór już ilościowo znacząco ograniczono!) są mało efektywne i doktoratów jest kilka czy kilkanaście procent. Jeśli nawet tak jest, to większość doktorantów przechodzi pełny, albo prawie pełny etap szkolenia, rezygnując z przygotowania pracy doktorskiej. Jednak to nie jest strata społeczna, wręcz odwrotnie: wszyscy ci ludzie zdobywają jakąś porcję konkretnej wiedzy, nade wszystko jednak – zdobywają umiejętności własnego, dobrego myślenia. Także wzbogacają swój kapitał społeczny poprzez nowe stosunki, przez poznanie ludzi, z którymi nigdy by się inaczej nie zetknęli. Ich możliwości poruszania się po świecie nauki i kultury rosną w zdecydowany sposób. To tylko ograniczone, pseudorynkowe myślenie może nie dostrzegać pozytywnych skutków studiowania w postaci wyższego kapitału kulturowego.

Zerwane więzi pokoleń

Po trzecie, efektem dodatkowym reformy Gowina będzie kolejny etap rozbicia więzi środowiska naukowego. Reforma Gowina ponadto odsyła na obowiązkową emeryturę wszystkich, którzy kończą 65. rok życia. To nonsens, jeśli spojrzeć na praktykę na wielkich uniwersytetach. Ale takie posunięcie ma swój sens, jeśli brać pod uwagę przekazywanie żywej tradycji środowiska naukowego. Bardzo ogranicza wpływ tradycji na kształcenie i wychowanie kolejnych pokoleń uczonych. Już reforma Kudryckiej drastycznie rozbijała działania szkół naukowych i przekaz tradycji konkretnych środowisk naukowych. Dzięki reformie Gowina – wbija się gwóźdź do trumny więzi akademickich.

Ireneusz Krzemiński jest socjologiem, profesorem nauk humanistycznych związanym z Uniwersytetem Warszawskim

Od publikacji pierwszego projektu reformy szkolnictwa wyższego i nauki ministra Jarosława Gowina nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że tyle głosów go chwali. Nawet zebranie rektorów w zasadzie uznało projekt za interesujący i pełen dobrych rozwiązań. Teraz, gdy projekt zmienił się w program realizacji nowego modelu uniwersytetu, nie mam wątpliwości, że odpowiada on bardzo wielu rektorom. Daje im bowiem w zasadzie nieograniczoną albo minimalnie ograniczoną władzę nad uczelniami. Co pokazuje marzec 2019 na temat wdrażania reformy i możliwych skutków?

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika