Na Twitterze Trump rozprawia się z dziennikarzami, którzy coś o nim napisali, politykami swojej partii i opozycji, prowadzi też oryginalną politykę zagraniczną, komentując na bieżąco wydarzenia ze świata.
Kilka dni temu umieścił dość niepozorny wpis z filmikiem z ceremonii zapalenia świeczek na choince przed Białym Domem. „Historia Bożego Narodzenia zaczyna się 2000 lat temu od matki, ojca i ich synka oraz najbardziej niezwykłego daru ze wszystkich: daru Bożej miłości dla wszystkich ludzi" – zaczął prezydent USA. Dalej mówił, że jest oczywiste, iż narodzenie i życie Chrystusa zmieniło historię ludzkości. A w święta nie jest ważne, co mamy, lecz kim jesteśmy, oraz to, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. „I to właśnie ta wielka radość sprawia, że co roku święta Bożego Narodzenia są tak wesołe" – dodał Trump i złożył wszystkim Amerykanom i światu najlepsze życzenia.
Kilkakrotnie rozwiedziony, nadęty, znienawidzony przez liberałów i lewicę na całym świecie facet nagle przypomina prawdę, która leży u źródeł całej zachodniej cywilizacji. Czyni to w czasie, gdy w wielu krajach unika się w święta symboliki chrześcijańskiej, by nie urazić inaczej myślących. I podobnie jak na pl. Krasińskich w Warszawie – gdy Trump mówił o zachodnich wartościach, o polskim „my chcemy Boga", o heroizmie i walce o wolność i niepodległość – to nie rozdyskutowani intelektualiści z zachodnich uniwersytetów wyznający wiarę w Oświecenie, lecz dość nieskomplikowany miliarder stojący na czele amerykańskiego państwa mówi o tym, co wciąż jest drogie setkom milionów ludzi czujących się częścią zachodniego, chrześcijańskiego świata.
To paradoks, że właśnie ktoś taki jak Donald Trump wyrasta na obrońcę chrześcijaństwa, że ktoś, wokół kogo coraz mocniej zaciska się pętla śledztwa dotyczącego tajnych kontaktów z nienawidzącym Zachodu Kremlem, staje się symbolem wartości, na których ten Zachód wyrósł. Chrześcijański konserwatysta obserwujący amerykańską politykę musi mieć dylemat w ocenie Trumpa. Z jednej strony staje on jednoznacznie w obronie ludzkiego życia, zabraniając finansowania ze środków publicznych organizacji proaborcyjnych, i w centrum historii ludzkości stawia narodzenie Chrystusa w Betlejem, opowiada się po stronie chrześcijaństwa w konflikcie z Oświeceniem, co konserwatyście musi być miłe. Z drugiej zaś prowadzi politykę, która może doprowadzić do upadku dotychczasowego ładu opartego na prawie międzynarodowym i równowadze sił, o niejasnych kontaktach z Rosjanami, od których raczej włos jeży się na głowie, nie wspominając. Czy doprowadzenie do kresu Oświecenia przywróci stary chrześcijański świat? Czy nie zrujnuje również chrześcijańskiego Zachodu?
Identyczny dylemat można mieć, obserwując w Europie takich polityków jak Viktor Orbán. Wielu konserwatystom musi się podobać to, że zarówno Fidesz, jak i PiS rzucają wyzwanie Oświeceniu, podnosząc tematy z chrześcijańską agendę tematów: w Polsce to chociażby konserwatywna zmiana w nauczaniu w szkołach, patriotyczny zwrot w produkcjach w telewizji publicznej, obrona życia (zarówno jeśli chodzi o sprawę aborcji, jak i ograniczenia dotyczące in vitro), wolne od pracy niedziele.