Taormina, teatr i duch wysublimowanego kurortu

To, co dobre i co się od stuleci nie zmieniło, jest tutaj do dzisiaj: to klimat. I właśnie za owo połączenie mitu, krajobrazu i powietrza słono się płaci.

Publikacja: 24.08.2018 18:00

W tej części Włoch jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej ludzie uwielbiają teatr i gesty. To dop

W tej części Włoch jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej ludzie uwielbiają teatr i gesty. To dopełnienie spektakli, które toczą się na ulicach, prowizorycznych scenach i na plażach. Na zdjęciu Teatr Greco w Taorminie

Foto: AFP

W kwietniu miasto jest prawie puste. Słońce już pali, ale do wytrzymania. Jest drogo, ale nie aż tak boleśnie jak w lipcu i sierpniu. Są Amerykanie, ale ci z uniwersytetów i korporacji, którzy mogą wziąć urlopy wcześniej. Hordy śpią jeszcze spokojnie. Mają czas. Ich pora rozpocznie się w lipcu. Taormina w kwietniu jest jeszcze ludzka.

– Jak chcesz kupować taniej, to idź to tych cholernych Polaków. Oni tylko kłamią, że mają taniej. Na początku dadzą ci towar za pół ceny, ale potem i tak cię wyd...ją – dziadek, który wyładowuje owoce na placu, krzyczy na człowieka, który prawdopodobnie chciał poprosić go o rabat, a kiedy uzyskał odpowiedź odmowną, zagroził, że pójdzie do Polaków, którzy gdzieś w pobliżu mają swoje stragany. – Idź w cholerę i głowy mi nie zawracaj, a jak spotkam tych Polaków, to powiem im, co myślę. Złodzieje i chamy.

Tak wyglądał nasz pierwszy dzień w Taorminie. A po południu, kiedy wracaliśmy do hotelu, zobaczyliśmy miejscowego, który rozmawiając przez komórkę naprawdę głośno, używał w co drugim zdaniu słów: „charaszo", „da", „ja sdiełaju wsio, czto chocziesz". Nieopodal zauważyłem sklep „wielobranżowy", a na nim napisy po rosyjsku.

Zapytaliśmy właściciela Astorii (dumna nazwa skromnego hotelu), o co chodzi z tym rosyjskim. – Właściciel sklepu to Rosjanin, a facet nauczył się paru słów w jego języku, po prostu – wyjaśnił Luigi.

Widoki się nie zmieniły

Taormina w kwietniu dopiero robi makijaż i niczego nie udaje, jest miasteczkiem nieopodal Katanii, a nie gwiazdą filmową. Na razie hotele i pensjonaty zmieniają elewacje, właściciele wymieniają okna, malują ściany, a czasami nawet ścinają drzewa przed balkonami, żeby turyści mieli widoki. I nikt z tego powodu nie protestuje, drzewa urosną.

Wieczorami, rzecz jasna, trudno się przecisnąć przez Corso Umberto, ale w znakomitej cukierni Mauro pustki. A Mauro to tutaj postać. W witrynie wywiesił list gratulacyjny od samego Billa Clintona, który jadł jego cannoli (kruche rurki nadziewane kremem), obok telegramu od prezydenta USA wisiały też inne od królów i książąt, którym posyłał swoje słodycze. Cannoli od Mauro to arcydzieła smaku. Takich nie znajdzie się nawet w Rzymie, gdzie zdawało się, że są całkiem dobre.

Ryżowe kulki arancini w Taorminie są najlepsze w Strit fudzie – tak właśnie zapisano nazwę tego baru. Lokalne jedzenie na stojaka albo na wysokich stołkach za małe pieniądze. Sprzedawczyni jakby trochę nieśmiała, jakby nie bardzo wierząca, że sprzedaje prawdziwe kulinarne cacka, ostrzegała bardziej, niż polecała: to z rana, to przed chwilą zrobione, lepsze to niż tamto, a prawda jest taka, że wszystkie arancini były znakomite.

Głowę daję, że ani Paweł Hertz, ani Jarosław Iwaszkiewicz tak dobrych nie jedli (a przed drugą wojną bywali tu często). Bo za ich czasów to „chłopskie", sycylijskie jedzenie nie było w modzie. Arystokracja zagraniczna zajadała się europejskimi specjałami przygotowywanymi specjalnie pod jej gust. Widoki też były pod gust, z lekka egzotyczne, z elementami starożytnymi. I dzięki Bogu, że jedzenie się zmieniło, widoki zaś pozostały takie same, tylko oczywiście ograniczone przez głowy, plecy, torsy i piersi roznegliżowanych turystów, robiących sobie zdjęcia tam, gdzie zawsze się je robiło.

Niemniej duch wysublimowanego kurortu dotykającego morza z wysokiej góry pozostał już tylko w literaturze. Villa Comunale, słynny park, którym zachwycało się pół literackiej Europy, pachnie banałem i aż się dziwię, że kolejne pokolenia nie szukają innych miejsc, tylko lgną do starych i bez końca porównują.

To nieznośne: szukać tego samego, wiedząc, że nic się już nie znajdzie. Chodzić codziennie do Villa Comunale, czytać „Lamparta" Tomasiego i wdychać nieistniejące? Niedorzeczne. Czego nie widać, tego nie dotkniemy. Co było, to jest, ale nie tam, gdzie się zaczęło, tylko tam, gdzie się skończyło, czyli w słowach, a te nie pachną.

Ale przecież Iwaszkiewicz miał tego świadomość, pisząc: „Już od trzydziestu lat co jakiś czas powracam do Taorminy i znajoma mi się stała tak jak Sandomierz. Nie, raczej przypomina ona Zakopane ze swoimi Krupówkami idącymi przez środek miasta, ze swoimi z całego świata zjeżdżającymi się ceprami – i ze swoim ludem charakterystycznym, śpiewającym i tańczącym tak chętnie jak nasi górale".

Różnica dzisiaj jest tylko taka, że miejscowi, owszem, tańczą, ale tylko od święta, a śpiewają w lepszych knajpach za parę euro, które trzeba im wsypać do gustownej butelki, którą podsuwają pod nos.

Śpiewają rzecz jasna fantastycznie. Ale zręcznie omijają folklor, który za czasów Iwaszkiewicza na pewno był żywszy. Dzisiaj mają w repertuarze wszystkich „klasyków" italo disco i na osłodę coś swojego. Wiedzą, co robią, działają jak wytrawni didżeje w komercyjnych rozgłośniach. A pieniądze zbierają z wdziękiem ministrantów z najbardziej eleganckich kościołów Włoch. Z niewymuszonym uśmiechem, ale i z dumą.

Śladem „Ojca chrzestnego"

Luigi ostrzegał nas codziennie: tam nie idźcie, tego do ust nie bierzcie, knajpy wam poleciłem, to tylko tam zaglądajcie. Kolejka linowa? Dobra tylko dla miejscowych, za jeden bilet przyjezdny musi zapłacić 3 euro w jedną stronę, tygodniowy bilet będzie was kosztował aż 30, my płacimy połowę z tego, i tak drogo, ale ludzie, zwłaszcza starsi, z tego korzystają, chociaż to i tak obliczone na turystów, tych bogatszych z Mazzaro, Letojanni czy Giardini Naxos.

Kolejka nie jest specjalnie piękna (choć zaprojektowano ją już w latach 20. XX wieku), niemniej widoku nie psuje, w przeciwieństwie do paru hoteli, które zbudowano tutaj chyba w latach 60. i 70.

Luigi kończy jeszcze remont hotelu, a raczej robi z pensjonatu hotel. Wymienił okna (jak na Włochy, gdzie trudno znaleźć naprawdę dobre okna, znalazł fantastyczne), kupił nawet windę, ale zamontuje ją później („chwilę postoi i poczeka").

– Zobaczcie te płytki na podłodze, pamiętają jeszcze moją babcię, po której odziedziczyłem ten budynek. Ona już w czasach wojny wynajmowała pokoje, najpierw Niemcom, którzy solidnie za to płacili, potem przyszli Brytyjczycy, ale ci jej grosza nie zostawili, więc babcia do końca życia Anglików nie cierpiała, Niemców za to umiarkowanie chwaliła, przynajmniej za to, że jej nie oszukali. Bo ona w końcu tylko wynajmowała pokoje. Nic więcej.

Do Taorminy nie ściągnęła nas jednak ani babcia Luigiego, ani nawet Anna Achmatowa, która przyjechała tutaj odebrać nagrodę Etna-Taormina w roku moich urodzin – 1964. Architektura? Też nie za bardzo. U stóp miasta powstały koszmarne nowe kurorty i tylko gdzieniegdzie można jeszcze odnaleźć rozwalające się budynki pamiętające stare czasy. W samej Taorminie zachwycają balkony małych kamienic.

To, co dobre i co się od stuleci nie zmieniło, jest tutaj do dzisiaj. To klimat, który sprawia, że nawet w czasie upałów człowiek jest w stanie przeżyć, albowiem krystaliczne powietrze znad gór miesza się z ciepłym wiatrem Morza Jońskiego, tworząc preparat balsamiczny. I właśnie za owo połączenie mitu, krajobrazu i powietrza słono się tutaj płaci.

Mieszkańcy tłuką kasę, na czym się da. Ostatnio w modzie są wycieczki fiatami 500, starymi, pięknie odnowionymi egzemplarzami, ewentualnie nowymi. Trasy do wyboru, do koloru. Od wycieczek krajoznawczych po degustację win.

Hitem była jednak i jest nadal trasa wiodąca przez miejsca, gdzie Francis Ford Coppola kręcił „Ojca chrzestnego". Setki turystów korzystają z tej możliwości. Każdy chciałby usiąść na krześle, na którym siedział kiedyś Al Pacino; w barze Vitelli w Savoca (tam, gdzie grzecznie i tradycyjnie jako Michael Corleone prosił właściciela o rękę Apollonii) w lecie ustawiają się kolejki. A czasami jest to zwyczajnie niemożliwe. Miałem to niedobre wrażenie, że Sycylijczycy, świetnie rozgrywając popkulturowy mafijny mit, sprzedając go zręcznie, na stałe jednak stygmatyzują wyspę stemplem filmu i logo kiczu. Na ulicach Taorminy zatrzęsienie koszulek i gadżetów nawiązujących do przebrzmiałego (choć świetnego) filmu.

Zapytałem Luigiego o Libera Terra? Czy słyszał? Oczywiście, tak... Szlachetna sprawa, odważni ludzie. Całkiem niedaleko stąd uprawiają warzywa, mają winnice, ale zdarzało się, że palono ich posiadłości, całkiem niedawno ktoś podpalił dom... Rozmowa przestaje się kleić...

O co chodzi? O organizację, która nie jest za bardzo widoczna w Taorminie, a która działa w jej okolicach i skupia z reguły młodych ludzi, którzy uprawiają ziemię na terenach zabranych mafii, także w słynnym Corleone. Ich produkty zawsze opatrzone są znakiem „Libera Terra". Jednak organizacji, która zaczęła działać w 1995 roku jako Libera, chodzi nie tylko o jedzenie, ale i o kształtowanie nowego społeczeństwa, które będzie się w stanie mafii przeciwstawić. Dzisiaj Libera skupia ponad półtora tysiąca przeróżnych organizacji, które współpracują ze szkołami, uniwersytetami i fundacjami. Uczą konkretów, na przykład w jaki sposób użytkować ziemię odebraną gangsterom, organizują antymafijne szkolenia, przygotowują projekty edukacyjne dotyczące działalności mafii na wyspie. To nie są bajki. Na Sycylii mity literackie, filmowe i mafijne przenikają się codziennie, tworząc nową operę albo teatr – nazwijmy to, jak chcemy.

Zagubieni w amnezji

Adam Szczuciński w ciekawych „Włoskich miniaturach" napisał: „Teatro Greco to miejsce urokliwe. Wspaniale opisał je Goethe. Teatr w Taorminie – podobnie jak teatry w Syrakuzach czy w Segeście – wtopiony jest w krajobraz Sycylii. Położony wysoko na skale, ma naturalną dekorację, którą tworzą poszarpana linia wybrzeża, wulkan i morze. Nadal odbywają się tu spektakle. W Taorminie zobaczyłem tylko jedno przedstawienie. Nie w Teatro Greco. W pobliżu katedry piękna Włoszka (pamiętam jej nagi brzuch) szybkimi ruchami zgrabnych palców ożywiała drewniane lalki ulicznego teatrzyku. Najpierw pojawił się drewniany dyrygent z wielką siwą czupryną, który złościł się na swoją drewnianą orkiestrę; zgarbił się, nasrożył. Potem zobaczyliśmy śmiertelnie bladą, tłustą primadonnę. Nie mogła złapać oddechu. Trzepotała rękami, jak gdyby próbowała unieść się nad ziemię. Zniknęła i znowu pojawił się dyrygent, wściekły na wszystkich i wszystko dokoła. Kruchy był ten teatr, jakby z powietrza. Właściwie nic się nie wydarzyło. Nie padło ani jedno słowo. Był tylko ruch, gest. Twardy ryt drewnianych postaci. Podobała mi się Włoszka i podobał mi się jej teatr".

W tej części Włoch jeszcze bardziej niż gdziekolwiek indziej ludzie uwielbiają teatr i gesty, co nie jest żadnym ewenementem, lecz tylko dopełnieniem spektakli, które toczą się na ulicach, prowizorycznych scenach i na plażach.

Ale oglądając te przedstawienia, musimy pamiętać o bardzo ważnej sprawie, którą w książce Luciana Dana Teodorovici „Matei Brunul" wyeksplikował włoski „szef rodziny lalkarzy", u którego przed drugą wojną światową terminował główny bohater opowieści: „W przedstawieniu marionetkowym musimy mieć na uwadze dwie zasadnicze sprawy. Pierwsza: publiczność może widzieć jedynie ruchy narzucone grą aktorską i długo ćwiczone przez artystę prowadzącego lalkę. Druga: publiczność może słyszeć jedynie głosy narzucone grą aktorską i długo ćwiczone przez artystę użyczającego lalce głosu".

Liczą się zatem gest i głos, które nie są głosem i gestem realnym, w przeciwnym razie z teatru nici. Tak jak kłótnia młodych ludzi w centrum Taorminy: chłopak, stojąc na balkonie, używając słów dosyć obraźliwych, niemniej powszechnie akceptowalnych, znieważał swoja partnerkę za spóźnienie: „A, idź w piz...– Ty sam idź". Wszystko wypowiedziane tak, żeby zostało w powietrzu, wszystko wykonane tak, żeby nie zapadło w pamięć. Brzmiało to dokładnie tak samo jak gwałtowna rozmowa (starego sprzedawcy i starego kupującego), którą zacytowałem na samym początku: „Jak chcesz kupować taniej, to idź to tych cholernych Polaków. Oni tylko kłamią, że mają taniej..."

W tych dialogach kłócący zmieniają się w żywe marionetki, które poruszając same siebie i o sobie jednocześnie zapominając, wszelkimi gestami dają nam do zrozumienia, że do niczego poważnego tutaj nie dochodzi – tylko do teatralnych przepychanek. Tych, którzy się kłócą, dopada chwilowa amnezja, przestają więc myśleć o świecie realnym. Ich jedyną racją staje się schematyczny dialog.

W taki mniej więcej sposób, swoją niezwykle ciekawą książkę skomponował Teodorovici, aczkolwiek jego opowieść dotyczy spraw poważniejszych i bardziej dramatycznych: bo obozów pracy w komunistycznej Rumunii. Bohater lalkarz, który uczył się fachu we Włoszech, wraca do swojego kraju i po sfingowanym procesie i torturach w więzieniu w Bukareszcie trafia do łagrów. W wyniku nieszczęśliwego wypadku doznaje amnezji – traci pamięć o 20 ostatnich latach swojego życia. Securitate postanawia wykorzystać ten fakt i stworzyć z niego całkowicie oddanego „nowego socjalistycznego człowieka".

Bohater staje się marionetką w rękach zakapiorów, tak samo jak dzisiaj marionetkami we włoskich rękach stają się czarni uchodźcy z Afryki, których nie wpuszcza się do Taorminy, a którzy na ulicach pobliskiej Katanii myją szyby samochodów, pogrążając się w amnezji, ucząc się języka, uciekając przed teatralnymi przekleństwami, koczując na parkingu w pobliżu dworca autobusowego, mając nadzieję, że za dziesięć lat sznurki, na których są dzisiaj trzymani, chociaż trochę zelżeją.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów