Pandemia w duchu apokaliptycznym

Ani to pierwszy, ani ostatni koniec świata, jakiemu stawiła czoło ludzkość. Nic nowego – można powiedzieć. Tyle że lekcje z poprzednich wcale nie napawają optymizmem.

Publikacja: 03.04.2020 10:00

Sam wobec Boga, błagający o oddalenie zarazy od swego ludu. Obraz papieża modlącego się na pustym pl

Sam wobec Boga, błagający o oddalenie zarazy od swego ludu. Obraz papieża modlącego się na pustym placu Świętego Piotra trudno zapomnieć

Foto: AFP

Pusty plac Świętego Piotra. Krople uderzające w rzymski bruk i samotna postać w białej sutannie, która trwa w modlitwie. Dłonie Franciszka się trzęsą, widać, że jest słaby, momentami można odnieść wrażenie, że niesiony przez niego Najświętszy Sakrament zaraz wypadnie mu z rąk. Ale trwa z napięciem, modlitewnym skupieniem na twarzy. Samotny i sam wobec Boga, błagając Go, jak niegdyś Mojżesz, o oddalenie zarazy, zagłady od swego ludu. Ten obraz zostanie na długo. Trudno oprzeć się jego apokaliptycznym interpretacjom.

A przecież nie jest to jedyna scena, sytuacja, która pozostanie na długo w pamięci. Pusta świątynia, a w niej rzędy trumien, transporty wojskowych ciężarówek wiozące zwłoki czy... historia domu seniora w Hiszpanii, w którym dopiero po kilku dniach odkryto, że zwłoki zmarłych z powodu koronawirusa spoczywały w pokojach obok jeszcze żywych, choć już chorych. A także twarze lekarzy, zmęczonych, zmuszonych decydować, kto ma żyć, a kto umierać; zdjęcie kapłana, który oddał kupiony dla siebie przez parafian respirator, żeby inny, młodszy, mógł przeżyć. A obok, tuż obok, inne obrazy. Wielkie imprezy, picie na umór (wystarczy zajrzeć do pojemników z butelkami na jakimkolwiek osiedlu, by zobaczyć, że spożycie w tym czasie wzrosło), lekceważenie zakazów władz i szukanie jakichkolwiek rozrywek, które pokryją radykalną pustkę naszych czasów, jej beztreściowość.

A jednak realna

To są obrazy naszej, może jeszcze pluszowej, ale przecież nie mniej realnej apokalipsy. „Apokalipsy naszych czasów" – by posłużyć się tytułem znakomitej książki Wasyla Rozanowa pisanej w czasie rewolucji bolszewickiej. Można się zżymać, że przecież jeszcze nic takiego się nie stało, że wciąż więcej ludzi umiera na raka czy zawał serca, a o nich nikt nie pamięta. Że zamknięcie ulubionych kawiarni nie jest jeszcze dowodem na nic, a siedzenie w domu to mniejsze wyrzeczenie niż większość z tych, do których byli zmuszani nasi dziadowie w czasie wojen czy komunizmu. To wszystko prawda, ale te „pluszowe" cierpienia rzeczywiście – jeśli potrwają dłużej – zmienić mogą bardzo głęboko nasz świat, wyznaczyć koniec polityczno-ekonomicznego status quo, w którym przyszło nam żyć.

Wielu już tego doświadczyło. Zdjęcia przysyłane przez przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych są tego smutnym przykładem. Wielu, bardzo wielu ludzi już straciło tam pracę, na ulicach większych miast widać uzbrojoną po zęby policję i wojsko szykujące się na protesty tych, którzy właśnie stracili jedyny dochód, a muszą opłacić kredyty, za które kupili wszystko, co mają. Frustrację widać też już w dużo lepiej socjalnie i prawnie zabezpieczonej Europie. Chadecki polityk z Niemiec popełnia samobójstwo, bo się obawia, że nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom społecznym.

W Polsce, choć o tym trochę ciszej, wcale nie jest inaczej. Ludzie żyjący z turystyki już nie mają pracy i nikt nie wie, kiedy ona powróci. A nie jest to przecież jedyny rynek, który został zniszczony przez pandemię i związane z nią przepisy. Pal licho zyski, bilanse PKB i inne wskaźniki – o wiele istotniejsze jest to, że setki tysięcy ludzi stracą lub już straciły pracę, nie stać ich na pokrycie podstawowych wydatków, a banki, nawet jeśli teraz zawieszą raty, nie pozwolą przecież, by kredyty nie były spłacane. I ta nagła świadomość, że większość tego, co mamy, jest na kredyt. Frustracja, żal za utraconym, kto wie, czy nie samobójstwa – to wszystko będą koszty, całkiem realne, tego, co się dzieje. Nikt zaś nie wie, ile to może potrwać. Epidemiolodzy mówią o półtora roku do dwóch lat, politycy – lekko tylko kamuflując tę prawdę – że na długo musimy zmienić swoje podejście do życia. I choć wspominają o „poluzowaniu kwarantanny społecznej", to wcale nie o jej zniesieniu.

Jeśli zaś rzeczywiście mówimy o takiej przerwie, częściowym, niekiedy zaś całkowitym zatrzymaniu świata, to musimy mieć świadomość, że doświadczymy kryzysu o wiele większego niż cokolwiek, co pamiętamy z przeszłości. Wielki kryzys z końca lat 20. to może być pikuś w porównaniu z tym, co nas czeka, bowiem skutki będą nie tylko ekonomiczne i polityczne, ale także społeczne. Część polityków porównuje to, co się dzieje, z II wojną światową, która, przypomnijmy, nie tylko zniszczyła na lata gospodarkę, ale też zakończyła realnie XIX wiek i zmieniła polityczne i gospodarcze status quo. Obecna pandemia, która ujawnia inne, od dawna toczące naszą cywilizację choroby, tylko przyspiesza pewne procesy i zmiany. Koniec historii nie tylko nie nastąpił, ale wiele wskazuje na to, że dynamiczna historia dopiero się, na nowo, zaczyna.

Ziemia się oczyszcza

Dynamiczna i nieprzewidywalna sytuacja w połączeniu z rosnącym lękiem przed przyszłością sprawia, że jak zawsze w takich momentach pojawiają się apokaliptyczne nastroje i przewidywania. W Polsce, wbrew temu, co się wielu antyklerykałom może wydawać, wcale nie są one najmocniejsze. Jeśli ktoś chce zobaczyć, na czym polega apokaliptyka w polityce, powinien zajrzeć do prasy izraelskiej. Tam były główny sefardyjski rabin Izraela Shmuel Eliyahu otwarcie mówi o tym, że pandemia koronawirusa jest „znakiem nadchodzących dni Mesjasza". Inny rabin Shlomo Aviner podkreśla, że koronawirus przypomina nam, iż musimy ponownie uczynić Panem i królem naszego świata Boga, bo inaczej będzie rządził nami „maleńki wirus w koronie". A izraelski minister zdrowia, który prywatnie jest chasydem ze szkoły Gur (czyli naszej swojskiej Góry Kalwarii), przekroczył wszystkie granice, oznajmiając, że „Mesjasz przyjdzie przed Paschą". – Jestem pewien, że Mesjasz przyjdzie i wyprowadzi nas, jak Bóg wyprowadził nas z Egiptu. Wkrótce wyjdziemy na wolność, a Mesjasz przyjdzie i wybawi nas od wszystkich kłopotów świata – przekonywał Yaakov Litzman, odpowiadając na pytanie, czy Żydzi będą mogli uczestniczyć w obchodach Paschy. I mówił to minister zdrowia, a nie autorytet religijny.

Identyczny przekaz płynie z ust części ewangelikalnych protestantów, którzy przekonują, że kolejne napływające pandemie są „znakiem końca czasów" i zbliżającego się sądu. Nie brak nawet takich, którzy stwierdzają, że obecna pandemia jest jednym z czterech jeźdźców Apokalipsy. Wśród protestanckich kaznodziejów są i tacy, którzy wprost wskazują, za co Bóg zsyła na nas karę. Steven Andrew z USA Christian Church przekonuje, że koronawirus jest karą za grzechy społeczności LGBTQ.

W Polsce można było zresztą usłyszeć podobne głosy. Jeden z duchownych we Wrocławiu mówił, że koronawirus jest karą za grzechy aborcji i homoseksualizmu, a wtórowali mu znani polscy ewangelizatorzy, którzy przekonywali, że jest on znakiem nadchodzących „czasów próby". Nic zresztą w takich ostrzeżeniach nowego, bowiem od zawsze ludzie religijni uznawali, że pewne, także świeckie, wydarzenia mogą być znakami Bożej Opatrzności albo wezwaniem do nawrócenia. To alfabet chrześcijańskiej i żydowskiej interpretacji rozmaitych wydarzeń losowych.

Inna rzecz, że w podobnym, apokaliptycznym, choć całkowicie laickim, duchu wypowiadają się autorytety, którym do chrześcijańskiej czy żydowskiej religijności daleko. Olga Tokarczuk w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung" wskazuje, że „przed naszymi oczami ulatuje, przemija paradygmat cywilizacji, który kształtował nas przez ostatnich 200 lat, a który brzmiał: jesteśmy panami stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas". I wieszczy: „teraz nadejdą nowe czasy".

Radykalni ekolodzy także wskazują, że pandemia jest sposobem, w jaki oczyszcza się ziemia (Matka Ziemia), której niekontrolowana obecność ludzi zwyczajnie szkodzi. Apokalipsa jest więc metodą przywrócenia równowagi biologicznej, która jest nam niezbędna. Jeśli coś jest zaskoczeniem, to jedynie to, że nie brakuje nawet kapłanów, którzy prezentują podobną interpretację. I tak w portalu VaticanNews pojawił się tekst napisany przez jezuitę ojca Benedicta Mayakiego, który oznajmił, że „zmiany w zachowaniu ludzi spowodowane pandemią wirusa Covid-19 przynoszą planecie niezamierzone korzyści". „We Włoszech ryby wróciły do kanałów w Wenecji. Mniej turystyki i transportu wodnego pozwoliło na osiadanie mętnych wód" – napisał Mayaki. A jego sposób myślenia nie jest wbrew pozorom odosobniony wśród radykalnych obrońców przyrody.

Tego rodzaju reakcje na nieoczekiwaną zmianę, określaną w socjologii mianem czarnego łabędzia, zupełnie nie zaskakują. Apokaliptyczne wzmożenie właściwe jest każdej pandemii, ale także każdemu błyskawicznemu procesowi kończącemu pewne status quo. Czarna śmierć, która mogła pochłonąć nawet 60 proc. populacji XIV-wiecznej Europy, także niezwykle wzmogła apokaliptyczne pragnienia wewnątrz średniowiecznej wspólnoty. Jeszcze przed tą pandemią w chrześcijaństwie tamtych czasów żywa była idea nadejścia Antychrysta, którą poprzedzić miały wielkie cierpienia, choroby, wojny, będące sygnałem do „przebudzenia wierzących", nawrócenia Żydów, a także reformy Kościoła. I właśnie te elementy średniowiecznej pobożności i mentalności pomogły zinterpretować czarną śmierć. W traktacie „Liber secretorum eventuum" franciszkański wizjoner Jan z Rupeciss, którego dzieła wpłynęły później choćby na Jana Husa, przekonywał, że zarówno wielkie cierpienia związane z pandemią, jak i późniejszy boom urodzeń i szybkich ślubów następujący po wielkiej hekatombie, były elementami kar, jakie poprzedzały nadejście Antychrysta. Te straszliwe „bóle rodzenia czasów mesjańskich", kary i cierpienia miały jednak poprzedzać czas odrodzenia chrześcijaństwa, nawrócenia pogan i tysiącletniego królowania Chrystusa na ziemi.

Wypędzenie Żydów z Hiszpanii, a także późniejsze rzezie dokonywane przez wojska Chmielnickiego również miały apokaliptyczne skutki. Sabbataizm, mesjański ruch, który głęboko zmienił judaizm w czasach nowożytnych, czerpał siły właśnie z tych dwóch nieprzewidywalnych wydarzeń, wyznaczających koniec świata dla sporej części ludzi. Wiara w to, że Mesjasz właśnie przeszedł, jest ściśle związana z potężnymi prześladowaniami.

To zjawisko pokazuje jednak nie tylko typową apokaliptyczną reakcję na kryzys, ale także to, że ludzie na podobne kryzysy reagują rozmaicie. Obok wzmożenia religijnego, wezwań do nawrócenia pojawia się także, całkowicie naturalna, potrzeba realizacji własnych potrzeb. Sabbataizm sprawnie łączył oba te zjawiska, bowiem z jednej strony był ruchem bardzo mocno apokaliptycznym, a z drugiej w niektórych jego późniejszych nurtach wzywano do przyspieszenia realizacji czasów mesjańskich za pomocą łamania Tory, w tym za pomocą orgii seksualnych. Ten drugi element szybkiego doświadczania przyjemności także wpisany jest jakoś w ludzkie przeżywanie sytuacji nadzwyczajnych i kryzysowych. Po jakimś czasie pojawia się zaś potrzeba odrodzenia i odbudowy, stąd krótko po czarnej śmierci, tak jak po II wojnie światowej, pojawił się baby boom, pokolenie dzieci tych, którzy przeżyli i chcieli przekazać życie innym.

Jedyna lekcja

Ale jest i trzeci element, którego nie wolno pomijać. Potężne kryzysy poza wzmożeniem potrzeb religijnych i apokaliptycznych wizji, a także hedonistycznym pragnieniem przekazania życia dalej, przynoszą też, po pierwszym momencie szoku, poszukiwania nowych metod radzenia sobie z wyzwaniami, a także organizacji społecznej. II wojna światowa przyniosła budowę struktur politycznych i gospodarczych, które miały chronić Zachód przed powtórką wojny. NATO, Europejska Wspólnota Gospodarcza, a nawet ONZ są właśnie skutkami tamtej traumy. Czarna śmierć zaś w średniowiecznej Europie doprowadziła do wytworzenia bliższych struktur społecznych, wzmocniła organizacje stanowe i samopomocowe, a także pośrednio prowadziła do reformacji – poprzez wzmocnienie indywidualistycznie przeżywanych i apokaliptycznie zinterpretowanych potrzeb religijnych związanych z obawą przed niespodziewaną śmiercią.

Krótkoterminowo, i o tym też nie wolno zapominać, wielkie procesy zmian uruchamiały jednak także zjawiska negatywne. Efektem wielkiego kryzysu z końca lat 20. XX w. było dojście do władzy w Niemczech Adolfa Hitlera, wzmocnienie ruchów komunistycznych w wielu krajach, a także przejęcie władzy przez populistów w innych. Eksport komunizmu byłby o wiele trudniejszy, a nazizm o wiele mniej skuteczny, gdyby Europy nie dotknął tamten kryzys. Apokaliptyczne wzburzenie nie doprowadziło do niczego dobrego także na wczesnym etapie reformacji, gdy poczucie końca status quo zapoczątkowało bunty chłopskie, krwawo stłumione przy entuzjazmie Marcina Lutra. O tym także warto pamiętać, gdy myślimy o potencjalnych skutkach kryzysu związanego z naszą obecną apokalipsą.

Czy czekają nas podobne zjawiska? Odpowiedź nie jest prosta, ale nie dlatego, że jesteśmy jakoś zasadniczo odmienni od naszych przodków. Reakcje społeczne, co pokazują ostatnie tygodnie, są takie same jak w przeszłości. Jedni wchodzą w religijną lub – to ostatnio nawet częstsze – świecką apokaliptykę, inni za wszelką cenę dążą do przyjemności, a jeszcze inni już dziś próbują szukać rozwiązań, które wyłonią się w przyszłości. Jeśli coś pozostaje niewiadomą, to skala owego kryzysu. Jeśli potrwa on kilka tygodni, to nic szczególnego, poza niewątpliwą recesją i falą upadłości, się nie wydarzy. Ale jeśli, co nie jest wykluczone, będzie on trwał z różnym natężeniem przez półtora roku do dwóch lat, to niewątpliwie zaczniemy żyć w innym świecie.

I nikt nie wie, jaki on będzie. Jedyna lekcja z przeszłości jest taka, że po kryzysie wyłoni się nowy świat. I może jeszcze taka, że stare podziały polityczne, a nawet stare elity, mogą odejść w przeszłość. Tak się bowiem składa, że generałowie przygotowują się do tych wojen, które już się odbyły, a wygrywają je ci, którzy przeprowadzili je w zupełnie nowy sposób. Ta stara militarna prawda obecnie doskonale odnosi się do polityków i liderów opinii. Gigantyczny kryzys, jaki wywołał koronawirus, będzie wymagał zupełnie nowych środków zaradczych, innej polityki i odmiennie wyakcentowanego życia gospodarczego. I ci politycy, którzy najszybciej to zrozumieją, mają największe szanse, żeby nie tylko przetrwać w polityce, ale też skutecznie odpowiedzieć na to, co będzie się działo nie tyle w najbliższych tygodniach, ile może nawet latach.

Religia będzie potrzebna

Kłopot polega tylko na tym, że świat nigdy dotąd nie przerabiał takiego scenariusza. I choć można się spierać, czy „zamknięcie świata", jego zatrzymanie było rzeczywiście konieczne, czy politycy nie ulegli panice i zbiorowej histerii, to teraz jest już za późno, by rozważać inne scenariusze zachowania. Nacisk społeczny i medialny był na tyle silny, że – jak pokazuje przykład Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych – nie sposób było mu się na dłuższą metę oprzeć. To jednak oznacza, że podobny kryzys ogarnie niemałą część świata, być może z wyjątkiem Dalekiego Wschodu, co tylko wzmocni pozycję Chin. W takiej sytuacji niezbędne są nowe rozwiązania, nowe modele działania, nowa polityka. I wiele wskazuje na to, że nie będzie to polityka neoliberalna, lecz bardziej prosocjalna. Coś trzeba bowiem zrobić, żeby milionom ludzi pozwolić przeżyć´ ten czas i by nie pociągnęli oni gospodarki na dno.

Redystrybucja środków, i to masowa, będzie w tym czasie niezbędna. Jak jej dokonać? Wydaje się, że rozsądnym rozwiązaniem będzie jakaś forma czasowej „pensji obywatelskiej". Może lepiej powiedzieć: bezwarunkowego dochodu podstawowego. W największym skrócie państwo, przynajmniej na czas głębokiego kryzysu, wypłacałoby każdemu obywatelowi niewielką, ale stałą pensję (rentę), która pozwoliłaby mu przetrwać najgorszy czas. Pytaniem kluczowym jest oczywiście, skąd wziąć na to środki, ale... może się okazać, że nie będzie innego wyjścia, jeśli chcemy utrzymać gospodarkę (i to nie tylko tę zależną od „narodowej kwarantanny") w ruchu. 500+ pokazało, że pieniądze wpuszczone w gospodarkę przynoszą efekty. Trzeba mieć jednak świadomość, że raz przyznane uprawnienia mają tendencję do pozostawania na stałe.

Mam świadomość, że dla wielu to postulat skrajnie lewicowy, ale warto sobie uświadomić, że taką możliwość dopuszczali nawet najpoważniejsi teoretycy liberalizmu i neoliberalizmu, czyli Milton Friedman i Friedrich von Hayek. Friedman przekonywał, że to rozwiązanie ogranicza biurokrację związaną z pomocą socjalną, umożliwia lepsze działanie rynku, bowiem pozwala każdemu „głosować swoimi pieniędzmi", czy wreszcie uwalnia energię konieczną do wykonywania prac charytatywnych. Hayek uzupełniał, że taki dochód nie tylko chroni ład społeczny, ale także pozwala ludziom na życie w zgodzie ze swoim światopoglądem, a nie tym narzucanym przez państwo (a dziś warto to rozszerzyć – państwo czy globalne korporacje). Jego zdaniem tego typu rozwiązanie pozwala także ludziom zaopiekować się dziećmi lub osobami starszymi, zamiast wykonywać nisko płatną i nierozwojową pracę.

Może być jednak tak, że propozycja ta wcale nie jest dobra, a poprawne odpowiedzi na wyzwanie, jakim może być nasza pluszowa apokalipsa, będą zupełnie inne. Jedno jest pewne: ludzie nadal będą potrzebowali religii, nadal będą uciekać w myślenie apokaliptyczne i nadal będą próbować zabezpieczyć się przed zagrożeniami. A za jakiś czas pojawi się nowe, zupełnie nieznane zagrożenie, które znowu zburzy nasz spokój.

Pusty plac Świętego Piotra. Krople uderzające w rzymski bruk i samotna postać w białej sutannie, która trwa w modlitwie. Dłonie Franciszka się trzęsą, widać, że jest słaby, momentami można odnieść wrażenie, że niesiony przez niego Najświętszy Sakrament zaraz wypadnie mu z rąk. Ale trwa z napięciem, modlitewnym skupieniem na twarzy. Samotny i sam wobec Boga, błagając Go, jak niegdyś Mojżesz, o oddalenie zarazy, zagłady od swego ludu. Ten obraz zostanie na długo. Trudno oprzeć się jego apokaliptycznym interpretacjom.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów