Ani Waszyngton, ani Teheran nie chcą tego konfliktu. A jednak jego wybuch jest z każdym dniem coraz bardziej prawdopodobny, bo obie stolice znalazły się na kolizyjnym kursie.

Wszystko zaczęło się w 2017 r., gdy Donald Trump zapowiedział, że zawiesza na pół roku wynegocjowaną przez Obamę umowę o rozbrojeniu nuklearnym Iranu. Prezydent nie bez racji chciał gwarancji, że Teheran nie wznowi procesu wzbogacenia uranu po wygaśnięciu porozumienia, domagał się też włączenia do niej irańskiego programu rakietowego i wstrzymania przez Iran dywersyjnych działań na Bliskim Wschodzie. Trump liczył, że w osiągnięciu kompromisu pomoże UE. Pod jej naciskiem Irańczycy musieliby usiąść do negocjacji.

Tak się nie stało. Za sprawą Niemiec i Francji szefowa dyplomacji UE Federica Mogherini odrzuciła postulaty Trumpa. Polska próbowała złagodzić to stanowisko, ale bez skutku. Na szczycie Unii w Brukseli w piątek temat Iranu w ogóle się zresztą nie pojawił, tak bardzo europejscy przywódcy byli zaprzątnięci roszadami na kierowniczych stanowiskach we wspólnotowej centrali.

Wobec bierności Brukseli Trump wiosną 2018 r. ostatecznie wycofał się z umowy z Iranem. Nałożył jednocześnie surowe sankcje ekonomiczne na Teheran. To powoduje, że czas gra przeciw Iranowi, bo niezadowolona z powodu tragicznej kondycji gospodarki ludność może się w końcu zbuntować przeciw ajatollahom.

Aby przerwać zaklęty krąg, irańskie władze coraz bardziej prowokują Amerykanów. Liczą, że Trump się zatrzyma, bo będzie się obawiał, że wojna zagrozi jego reelekcji, i zaproponuje Iranowi łagodniejsze warunki. Jednak siła Trumpa polega na nieprzewidywalności. Do konfrontacji pcha go też „partia wojny" z doradcą ds. bezpieczeństwa Johnem Boltonem i sekretarzem stanu Mikiem Pompeo. Ta sytuacja w każdej chwili może doprowadzić do niekontrolowanej reakcji łańcuchowej. Jeśli do niej dojdzie, Europejczycy nie będą bez winy.