"Rzeczpospolita": Pamiętam pokaz pana filmu „Nieodwracalne" w Cannes. Połowa widzów wyszła przed końcem projekcji, druga została i była zachwycona. I tak chyba jest z pana filmami: jedni je kochają, inni nienawidzą.
Gaspar Noé: Przyzwyczaiłem się. „Love" też ma recenzje albo miażdżące, albo entuzjastyczne. Przestałem zwracać na to uwagę, choć muszę powiedzieć, że w przypadku tego filmu znacznie bardziej przychylna jest prasa kobieca.
Czym pan to tłumaczy?
Myślę, że to „kobiecy" film. Historia trójkąta. Miłości, która się rozpada. Chłopak myśli, że jest zwycięzcą, a jest przegranym. Zresztą postacie jego partnerek są bardziej złożone i skomplikowane. Kobiety były tym filmem wzruszone. A może i zaciekawione, bo sporo tu męskiej nagości. A najbardziej negatywne recenzje napisali krytycy po pięćdziesiątce czy jeszcze starsi. Ale jeszcze raz powtórzę: nie warto zwracać uwagi na opinie innych, trzeba robić swoje.
Powiedział pan: „Ze wszystkich moich filmów ten jest najbliżej tego, czego nauczyłem się o życiu".
„Love" to rzeczywiście mój najuczciwszy film. Nie ma nic z autobiografii, ale jest w nim klimat młodości, którą spędziłem w Paryżu, echo doświadczeń moich i moich przyjaciół. Chciałem opowiedzieć o pasji, wielkiej namiętności, pożądaniu. Zaznałem takiego uczucia, byłem podobny do bohatera filmu. Słuchałem takiej muzyki jak on, oglądałem te same filmy, miałem podobne marzenia.
Bohater, Murphy, który jest początkującym reżyserem, mówi, że chce zrobić sentymentalny film o miłości i seksie. „Love" jest dla pana takim właśnie obrazem?
Tak. Może to kwestia mojej specyficznej wrażliwości, ale w czasie montażu kilka razy się wzruszyłem, a nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. Może raz, gdy w „Nieodwracalnym" patrzyłem na dziewczynę bawiącą się na łące i wiedziałem, że ileś lat później zostanie brutalnie zgwałcona i zabita. Teraz myślałem o tym, jak jedno nieoczekiwane zdarzenie może zmienić życie kilku osób. Też nieodwracalnie. Zawsze się zastanawiałem, co się dzieje, gdy pojawia się na świecie niechciane dziecko.