Spokojna wieś, cisza. Z jednego z domów wybiega młoda kobieta. Z dwojgiem dzieci ucieka od męża-pijaka do innego mężczyzny. Na pustej szosie całą trójkę taranuje czarna rządowa limuzyna. Kierowca z daleka patrzy na ciała dzieci i umierającą kobietę, zostawia auto i ucieka. Dzwoni do kogoś: „Nie wiesz, kto mi dupę kryje?”. „Ale wiesz, że jak mnie utopicie, to was pociągnę?”.
Tak zaczyna się „Supernova”. Polityk wróci na tę drogę, do służbowego audi, w którym kamera nagrała jego wyprawę „na dziwki”. Od prawnika usłyszy: „Co wyprawiasz dwa miesiące przed wyborami?”. Ale i zapewnienie, że wszystko da się załatwić.
Ten wątek sprawia, że „Supernova” staje się mocnym kinem politycznym. Ale to tylko jedna warstwa filmu. Bartosz Kruhlik pokazuje dramat dwóch mężczyzn, którzy kochali umierającą na szosie kobietę. Obserwuje ratowników medycznych, strażaków, policjantów i ich szefa, przyzwoitego w gruncie rzeczy człowieka, uwikłanego jednak w miejscowe układy. Są przypadkowi gapie i wiejska społeczność, sąsiedzi, których rozpacz zmienia się w gniew wobec aroganckiego polityka.
Na kilkudziesięciu metrach wiejskiej drogi mamy tu obraz Polski z jej wstydliwym alkoholizmem, zagubieniem, korupcją, arogancją władzy, ale też solidarnością w obliczu tragedii. A w zgromadzonym w miejscu wypadku tłumie każda postać jest wyrazista.
– Dobierając obsadę, miałem jedno założenie: przy tak dużej liczbie aktorów, jeśli w jakimkolwiek momencie zrobię stop-klatkę i zobaczę postać, muszę wiedzieć, kto jest kim na ekranie – mówi mi Bartosz Kruhlik.