– Wojna kończy się, gdy milkną strzały. Ale jej skutki trwają potem przez wiele pokoleń – mówił w niedzielę na placu Piłsudskiego prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier.
Trudno było uciec od myśli, że odnosi się to także do dzisiejszej polityki zagranicznej, wojskowych sojuszy.
W Warszawie zjawili się prezydenci właściwie wszystkich państw naszego regionu, od Estonii po Albanię. Ale Wielką Brytanię reprezentował tylko szef dyplomacji Dominic Raab, a Francję premier Edouard Philippe. I żaden z nich nie zabrał podczas uroczystości głosu. Dla opinii publicznej byli zupełnie nieobecni. Sytuacja tym trudniejsza do zrozumienia, że u progu brexitu Londyn potrzebuje dziś Warszawy bardziej niż kiedykolwiek.
Choć z przyjazdu do Polski zrezygnował Donald Trump, Ameryka pozostała bohaterem dnia. Mike Pence, wiceprezydent USA, przyjechał na miejsce uroczystości jako ostatni i jako jedyny był eskortowany na swoje miejsce przez Andrzeja Dudę. Zabrał też po prezydentach Polski i Niemiec głos.
W tym czasie premier Mateusz Morawiecki był na Westerplatte