Lokowanie produktów w filmach jest niemal tak stare, jak kino. Pierwszym znanym przykładem takiej kooperacji pomiędzy filmowcami a marketingowcami jest komedia Bustera Keatona z 1919 roku, w której widzów uraczono logami firm sprzedających paliwo. Obecnie product placement to biznes wart globalnie 20,6 mld dolarów w 2019 roku.
Do niedawna lokowanie produktu musiało odbywać się na etapie produkcji filmu. Odpowiednie przedmioty czy logo zasadniczo musiały pojawić się na planie, a czasem trzeba było je wpasować (mniej lub bardziej udanie) w scenariusz. Technologia sprawia jednak, że reklamy współczesnych marek mogą się teraz pojawić również w starych filmach, gdyż są dodawane do filmów cyfrowo. Przykładowo, w jednym z chińskich seriali, w nowej wersji dodano w tle sceny reklamę, której pierwotnie tam nie było.
Czytaj także: Równowagę na rynku mediów może przywrócić tylko UE
Technologii tej używa brytyjska firma Mirriad, która ma za sobą udaną współpracę nie tylko z chińskim serwisem oferującym dostęp do biblioteki filmów i seriali, ale także z twórcami serialu „Współczesna rodzina". Szef Mirriad, Stephen Beringer uważa, że cyfrowy product placement będzie niedługo powszechny.
Może to oznaczać, że w filmach oferowanych w streamingu będą pojawiać się rzeczy, których pierwotnie w nich nie było. Rick w „Casablance" może pić co roku inną whisky, w „07 zgłoś się" mogą się pojawiać co i rusz inne napoje, a w serialach familijnych mogą się zmieniać, w zależności od potrzeb produkty na stole. Listę tego, co można taki sposób reklamować można ciągnąć bez końca, a do tego jeszcze wciąż możliwe jest przecież umieszczanie w tle wydarzeń na ekranie banerów reklamowych. Do tego, możliwości nie kończą się tylko na filmach i serialach.